Wyniki badania exit poll Ipsos przynoszą zwolennikom opozycji jeszcze jedną dobrą wiadomość. Pisowski plebiscyt nie będzie wiążący. Frekwencja w referendum miała wynieść zaledwie 40 proc. Dla porównania: w głosowaniu w wyborach parlamentarnych wyniosła oszałamiające 72,9 proc. Nie pomogły legislacyjne sztuczki i zasady ocierające się o oszukiwanie.
Wynik wyborów to czerwona kartka dla rządzących, frekwencja w referendum to już wyciągnięty środkowy palec
Odbyły się dzisiaj szalenie istotne wybory parlamentarne, które zdecydują o przyszłości Polski w nadchodzących latach. Z wyników exit poll Ipsos wynika, że Prawo i Sprawiedliwość po ośmiu latach traci władzę. Partia Jarosława Kaczyńskiego uzyskała wynik 36,8 proc. Nie pozwoli on jednak na uzyskanie większości w Sejmie, która pozwalałaby na utworzenie rządu.
Wspominam o tym dlatego, że równocześnie z wyborami przeprowadzono także referendum ogólnopolskie. Polacy mogli w nim odpowiedzieć na cztery pytania:
- Czy popierasz wyprzedaż majątku państwowego podmiotom zagranicznym, prowadzącą do utraty kontroli Polek i Polaków nad strategicznymi sektorami gospodarki?
- Czy popierasz podniesienie wieku emerytalnego, w tym przywrócenie podwyższonego do 67 lat wieku emerytalnego dla kobiet i mężczyzn?
- Czy popierasz likwidację bariery na granicy Rzeczypospolitej Polskiej z Republiką Białorusi?
- Czy popierasz przyjęcie tysięcy nielegalnych imigrantów z Bliskiego Wschodu i Afryki, zgodnie z przymusowym mechanizmem relokacji narzucanym przez biurokrację europejską?
Co na temat referendum ma do powiedzenia exit poll 2023? Okazuje się, że plebiscyt poniósł spektakularną wręcz porażkę. Oczywiście na tak skonstruowane pytania większość głosujących odpowiedziała twierdząco. W pierwszym pytanie głosów na „NIE” było 97,5 proc., w drugim 96 proc., w trzecim 97,8 proc. a w czwartym 98,6 proc.
Problem w tym, że znaczenie miała przede wszystkim frekwencja w referendum. Zgodnie z art. 125 ust. 3 Konstytucji RP jego wynik staje się wiążący, jeżeli w głosowaniu weźmie udział przynajmniej połowa uprawnionych. Tymczasem większość uprawnionych do głosowania postanowiła, że ani myśli wziąć w nim udział. Frekwencja w referendum miała wynieść zaledwie 40 proc. Dla porównania: w wyborach parlamentarnych wyniosła 72,9 proc. i pobiła absolutny rekord w historii głosowań przeprowadzanych w Polsce po 1989 r.
Rządzący robili wszystko, co tylko mogli, by zmusić Polaków do udziału w referendum
Trzeba przyznać, że tak słaba frekwencja w referendum stanowiła ogromne zaskoczenie nawet dla komentatorów. W końcu wyborca chcący wziąć udział w wyborach parlamentarnych miał tylko dwie drogi rezygnacji z głosowania w referendum. Jedną z nich było przestępstwo zniszczenia karty do głosowania. Nas interesuje jednak ta druga: aktywne poinformowanie komisji wyborczej, by nie wydawała nam karty referendalnej.
Do takiego właśnie postępowania swoich wyborców zachęcały partie tzw. demokratycznej opozycji. Należy zwrócić uwagę, że od początku istniała niemała szansa, że uda się skutecznie zbojkotować referendum. Tradycyjnie spora w Polsce grupa osób niebiorących udział w wyborach automatycznie przyczynia się do zbicia frekwencji. Równocześnie jednak Polacy tłumnie ruszyli do urn, zdając sobie sprawę ze stawki tych wyborów parlamentarnych. Tymczasem organy wyborcze robiły wszystko, co w ich mocy, by tylko zmusić ich do odebrania karty referendalnej.
Dobrym przykładem jest tutaj instrukcja wydana przez Państwową Komisję Wyborczą, której nie spodobały się informacje od członków komisji obwodowych dotyczące kart, które są wydawane wyborcom. Mowa o nawet stosunkowo niewinnych komunikatach. Argumentacja ze strony PKW była tutaj, najdelikatniej rzecz ujmując, słaba. Trzeba jednak przyznać, że organ ten zadziałał z powodu bardzo dużej ilości skarg.
Łatwo się domyślić, które stronnictwo polityczno-medialne takowe zgłaszało. Media społecznościowe są wręcz pełne oburzonych wpisów przedstawicieli ustępującego obozu rządzącego oraz ich stronników. Telewizja Polska prosiła nawet o to, by wyborcy zgłaszali im każdy taki przypadek drogą mailową.
Z tego przykrego doświadczenia ustawodawca i PKW powinny wyciągnąć wnioski na przyszłość
Dlaczego jednak wyborcy postanowili zignorować referendum? W końcu poszczególne rządy ekstremalnie rzadko pytają obywateli o zdanie w trakcie kadencji. Myślę, że odpowiedź na to pytanie tkwi w treści pytań referendalnych. Żadne z nich nie dotyczy spraw aktualnych, którymi jakoś bardzo przejmowaliby się Polacy. Ani słowa o podatkach, inflacji, reformie sądownictwa, aborcji, czy nawet immunitetach osób piastujących najważniejsze stanowiska w państwie.
Trudno je porównać pod względem powagi nawet z nieudanym referendum zorganizowanym w 2015 r. Wówczas pytano Polaków o jednomandatowe okręgi wyborcze, sposób finansowania partii politycznych oraz wprowadzenie nowej zasady do prawa podatkowego.
Można śmiało zaryzykować stwierdzenie, że zostały one skrojone w całości po to, by PiS mógł uderzać w kampanii wyborczej w Donalda Tuska i rząd PO-PSL sprzed ośmiu lat. Tezę tę uprawdopodabnia debata przedwyborczej przeprowadzona 9 października przez TVP. Być może po jej przebiegu część wyborców postanowiła zbojkotować plebiscyt. Kluczowym czynnikiem pozostaje upartyjnienie referendum i podporządkowanie go w całości interesom wyborczym Prawa i Sprawiedliwości. Nie wyszło.
Na osobne słowa krytyki zasługuje sam pomysł połączenia referendum z wyborami parlamentarnymi. Przyniosło to niepotrzebny organizacyjny chaos. Do tego dochodzi wspomniana już kwestia odmowy poboru karty do głosowania. Nie ma się co oszukiwać: mieliśmy do czynienia z dwoma głosowaniami o bardzo odmiennym charakterze. Frekwencja w referendum była czymś absolutnie kluczowym z punktu widzenia rezultatu pożądanego przez wyborców. Dlatego powinni być pytani przez obwodowe komisje wyborcze o to, w których głosowaniach chcą wziąć udział.
Jak rozwiązać ten problem w przyszłości? To bardzo proste. Więcej nie organizować referendów ogólnopolskich razem z żadnymi ważnymi wyborami.