Są osoby, które uważają, że przechodzenie na czerwonym świetle nie powinno stanowić wykroczenia. Powołują się często na przykład państw, w których można przechodzić przez jezdnię wszędzie, ale na własną odpowiedzialność. Nie jest to rozwiązanie pasujące do polskich warunków. Po co dorabiać kłopotu wszystkim zainteresowanym stronom?
Przechodzenie na czerwonym świetle to nie to samo, co pierwszeństwo pieszych na przejściu bez sygnalizacji
Polskie przepisy szeroko rozumianego ruchu drogowego zawierają przepisy, które śmiało mógłbym nazwać idiotycznymi. Trudno o lepszy przykład niż zakaz przejeżdżania przez przejście dla pieszych na rowerze, jeśli już z jakiegoś powodu poruszamy się naszym jednośladem po chodniku. Do tej kategorii w żadnym wypadku nie należy mandat za przechodzenie na czerwonym świetle. Tymczasem od czasu do czasu w debacie publicznej przebija się postulat zdepenalizowania takiego zachowania.
Teraz mamy kolejną okazję, bo minęło dostatecznie dużo czasu, by ocenić wprowadzoną niedawno zasadę pierwszeństwa pieszych na przejściu. Okazało się, że ci wcale nie rzucają się masowo pod koła najeżdżających aut i zazwyczaj zachowują dość rozsądnie. Liczba wypadków związanych z najechaniem na pieszego raczej maleje. Można wręcz zaryzykować stwierdzenie, że nowe prawo stanowi pełen sukces. Pomijając może irytację tego specyficznego typu kierowców, którym bardzo przeszkadza to, że inni uczestnicy ruchu drogowego nie mają obowiązku natychmiastowego i bezwarunkowego zejścia im z drogi.
Ktoś mógłby postulować, by pójść o krok dalej. W końcu w niektórych europejskich państwach, na przykład w Wielkiej Brytanii, przechodzenie na czerwonym świetle jest całkowicie legalne. Pieszy po prostu wchodzi na przejście na własną odpowiedzialność. Jeśli potrąci go samochód, to może mieć pretensje tylko do samego siebie. Warto wspomnieć, że często idzie za tym prawo do przechodzenia przez jezdnię co do zasady w dowolnym miejscu, na tych samych warunkach. Dlaczego podobnych rozwiązań nie mielibyśmy zastosować w Polsce?
Od strony czysto formalnej zgodzić się trzeba, że przechodzenie na czerwonym nie zawsze będzie czynem społecznie szkodliwym w jakimkolwiek stopniu. Wystarczy, że akurat nie jadą żadne samochody, a w naszym mieście nie działa żaden system inteligentnej sygnalizacji świetlnej, która gdzie indziej by nam po prostu zapaliła zielone światło na życzenie. Czy szkodzimy komukolwiek, wliczając w to nas samych? Nie. Równocześnie takie sytuacje będą raczej wyjątkiem od reguły.
Jednoznaczność sygnalizacji świetlnej sama w sobie stanowi wartość, którą należałoby chronić
Nie ma się co oszukiwać: depenalizacja przechodzenia na czerwonym świetle sprawi, że piesi będą z takiej możliwości korzystać. Co dalej? Problem z „przechodzeniem na własną odpowiedzialność” zacznie się w momencie, gdy rzeczywiście ta odpowiedzialność się pojawi. Innymi słowy: gdy rzeczywiście dojdzie do jakiegoś wypadku. Ludzie rzadko kiedy garną się do ponoszenia konsekwencji własnych błędów. Można się spodziewać zwiększonej liczby sporów o to, kto rzeczywiście zawinił w poszczególnych przypadkach. Obecne rozwiązania prawne są akurat czyste, proste i intuicyjne. Hipotetyczne nowe prawo tylko by zagmatwało sytuację.
Legalne przechodzenie na czerwonym dla kierowców oznacza, że dla nich to zielone światło stałoby się tylko niezobowiązującą wskazówką. W każdym momencie na każdym przejściu dla pieszych jakiś pieszy mógłby wpakować im się pod maskę. Nie mówię, że zrobiłby to celowo. Niektórzy się zagapią, inni będą wpatrzeni w ekrany swojego smartfonu, a jeszcze inni stwierdzą, że przecież im się na pewno nic nie stanie. Chyba nikt rozsądny nie uważa, że polscy kierowcy chcieliby ryzykować faktyczne rozjechanie drugiego człowieka na pasach.
Ktoś z pewnością kontrargumentowałby, że sam przecież przytoczyłem przykład obowiązującego pierwszeństwa pieszych na przejściu. Na przejściach bez sygnalizacji świetlnej jakoś udało nam się uniknąć fali wtargnięć, najechań i potrąceń. Słowem klucz jest jednak „sygnalizacja świetlna”. Sama w sobie stanowi przecież bardzo silną wskazówkę co do tego, czy możemy jechać dalej, czy powinniśmy się zatrzymać. Jeśli jedna ze stron może ją sobie bezkarnie ignorować, to cała zasada ograniczonego zaufania rozpada nam się niczym domek z kart.
W momencie, gdy staje się ona dla wszystkich stron wskazówką, na dobrą sprawę możemy ją wyrzucić na śmietnik. Równocześnie tracimy wielkie ułatwienie, jakie niesie ona dla uczestników ruchu drogowego. Jasno określa kolejność ruchu, pozwala w jakimś stopniu zautomatyzować pewne procesy, zwiększa wspomniane zaufanie pomiędzy osobami znajdującymi się na jezdni. Zamiast ułatwienia dla pieszych uzyskujemy kompletny chaos tam, gdzie dążymy do maksymalnego uporządkowania.