O tym, że lekarze masowo wypowiadają umowy opt-out (odmawiają pracy powyżej 48 godzin tygodniowo), wiemy już od dawna. W szpitalach coraz częściej brakuje specjalistów, braki w kadrach utrudniają znacznie pracę szpitali, które muszą sobie radzić z tym, co mają. Próbują więc podbierać sobie lekarzy, ale pokątnie podnosi się przy tym wielkie larum.
Całą sprawę opisuje Gazeta Wyborcza. Sytuacja jest kryzysowa, dlatego szpitale muszą zacząć oferować specjalistom wyższe stawki – w przeciwnym razie zabierze im ich konkurencja. Jeden z szefów szpitali, który chciał pozostać anonimowy, płacił swoim lekarzom 55 złotych za dzień roboczy i 60 złotych za dni świąteczne. Musiał jednak podnieść tę stawkę o 10 złotych, a i to może nie wystarczyć. Jak sam twierdzi, to i tak niewiele w porównaniu z tym, co dają inni.
W Górnośląskim Centrum Medycznym w Katowicach-Ochojcu ceny są podobne. Lekarze wolą jednak pracować w innych szpitalach, tam, gdzie płacą im więcej. Z kolei Szpital Wojewódzki nr 3 w Rybniku oferuje 80-85 złotych za godzinę dyżuru, chociaż tonie w milionowych długach. Za „normalkę” przyjmuje się z kolei stawkę 120 złotych. Jeden z dyrektorów martwi się, co to będzie, kiedy pracujący zażądają od niego 160 zł.
Słowem: sceneria jak z szokującego filmu o krwiożerczych lekarzach, którzy tylko czyhają na wypicie ostatniej kropli krwi z budżetu państwa. Tyle, że tak nie jest, bo zarobki lekarzy w Polsce (wbrew temu, co mówi nasza telewizja publiczna) wcale nie szybują niczym ptaki do góry, zaś próby łatania systemu przez dyrektorów szpitali przypominają jakiś głupi dowcip.
Lekarz, kontrakt
Z tymi stawkami byłoby wszystko pięknie, gdyby nie dwie rzeczy. Po pierwsze, nie wiadomo, czy mowa o brutto, czy o netto. Po drugie, na dyżury – jak wynika z samego artykułu – zatrudnia się zwykle na kontrakt. A ten nie jest wcale taki piękny. Lekarz pracujący na kontrakcie ponosi pełną odpowiedzialność za błąd w sztuce, co z kolei przedkłada się na większe ubezpieczenie od odpowiedzialności cywilnej. Nie dostaje świadczeń socjalnych ani urlopowych, a na dodatek, w przypadku kobiet – nie chroni ciężarnych. Oznacza to, że lekarce, która zostanie mamą, można taką umowę wypowiedzieć. A jeśli będzie się chciała sądzić, to przed sądem cywilnym, nie sądem pracy. Tak wygląda rzeczywistość lekarza zatrudnionego na kontrakcie. Nic dziwnego, że żąda on większej ilości pieniędzy, prawda?
Jakby tego było mało, za lekarskie dyżury na kontrakcie wziął się ZUS. Uważa on, że nie można zatrudniać lekarza na dwie umowy, w których chodzi o wykonywanie tych samych obowiązków. Na dyrektorów szpitali, którzy nie posłuchają się naszego państwowego ubezpieczyciela społecznego czekają duże kary.
Wszystko sprowadza się do jednego: albo zarabiają niewiele i harują od świtu do nocy, albo są zatrudnieni na umowie, która – delikatnie mówiąc – wygląda jak nieśmieszny żart, toteż żądają większych zarobków. Albo jedno i drugie. Jak nowy minister czegoś z tym szybko nie zrobi (a podobno robi), to „niech jadą” nie będzie już ironicznym hasełkiem, ale stanie się smutną rzeczywistością.