Parlament Europejski obecnie proceduje dyrektywę w sprawie praw autorskich na jednolitym rynku cyfrowym. Artykuł 13 tegoż projektu wzbudził ogromne kontrowersje jak internet długi i szeroki. To nie jest jedyny potencjalnie kłopotliwy zapis tego dokumentu.
Artykuł 13 jest jedynie jednym z wielu problemów dyrektywy, która budziła kontrowersje od dawna
Dyrektywa w sprawie praw autorskich na jednolity rynku to odpowiedź Komisji Europejskiej na konieczność dostosowania praw autorskich w państwach członkowskich do wymogów zmieniającego się świata. Świat ten zmienia się dzięki coraz to nowym technologiom, za którymi prawo niespecjalnie nadąża. Instytucje europejskie chcą „harmonizacji”, czyli możliwego ujednolicenia regulacji, w obrębie wspólnoty. Założenia projektu, to jest zwiększenie prawnej ochrony twórców, ułatwienie im operowania na wspólnym unijnym rynku oraz nadanie określonych uprawnień placówkom badawczym, wydają się być na pierwszy rzut oka szczytne i racjonalne. Niestety, diabeł tkwi w poszczególnych zapisach.
Sztandarowym przykładem regulacji potencjalnie złej i mogącej prowadzić do przysłowiowego wylania dziecka z kąpielą jest sławny artykuł 13. Zakłada on niby raptem „stosowanie skutecznych technologii rozpoznawania treści” przez platformy zapewniające dostęp do „dużej liczby utworów”, niby w sposób proporcjonalny i odpowiedni. Ale zaraz potem Komisja proponuje zapis „Państwa członkowskie zapewniają wdrożenie przez dostawców usług, o których mowa w ust. 1”. Całość może oznaczać wymuszenie na państwach członkowskich, żeby te wymusiły na różnych platformach i portalach zastosowanie programów automatycznie filtrujących treści pod kątem naruszania praw autorskich. Skoro powstaną mechanizmy pozwalające wyszukiwać jedne określone treści, to czemu nie inne? Niektórzy widzą w tym momencie budowanie podstaw pod faktyczną cenzurę internetu. Powód w końcu zawsze jakiś się znajdzie.
Ludzie, którzy nami rządzą nie rozumieją już świata, w którym przyszło im żyć – stąd ciągłe próby wciśnięcia internetu w ramy rozmaitych regulacji
Nie muszą być to wcale zarzuty rodem z jakiejś kiepskich lotów teorii spiskowych. Trzeba pamiętać, że internet jest solą w oku rządzących poszczególnymi państwami oraz instytucji unijnych od dłuższego czasu. Nie dość, że nie mają nad nim większej kontroli, to jeszcze próby jej uzyskania często zakrawają na kompromitację – przykładem mogą być chociażby przesłuchania Marka Zuckerberga przed komisją amerykańskiego Senatu oraz w Brukseli. Co więcej, kontrowersje związane z projektem tej dyrektywy wcale nie są nowe. Nie kończą się one bynajmniej na artykule 13.
Już na początku 2017 r. różne ośrodki badawcze i naukowe alarmowały opinię publiczną o potencjalnych niebezpieczeństwach przyjęcia dyrektywy w proponowanym kształcie. Wystosowano nawet list otwarty w tej sprawie do Parlamentu Europejskiego oraz Rady Unii Europejskiej. Do jego sygnatariuszy można zaliczyć chociażby przedstawicieli uniwersytetu w Cambridge, Amsterdamie, Strasburgu czy Glasgow. List ten jako szkodliwe i niebezpieczne wymieniał, oczywiście, artykuł 13 – ale również artykuł 11 projektu.
Co zawiera artykuł 11? Jego istotą jest automatyczne zapewnienie wydawcom praw autorskich wynikających z artykułu 2 oraz artykułu 3 ustęp 2 dyrektywy nr 2001/29/WE w sprawie harmonizacji niektórych aspektów praw autorskich i pokrewnych w społeczeństwie informacyjnym. Chodzi o prawo do zezwalania lub zabraniania na wykorzystanie utworu w jakikolwiek sposób oraz podawania ich do publicznej wiadomości. Uprawnienia te mają zostać nadane wydawcom pod warunkiem, że w grę wchodzą „cyfrowe sposoby korzystania z ich publikacji prasowych”. Projekt, na szczęście, zapewnia samym autorom poszczególnych dzieł nienaruszalność ich własnych praw.
Rozwiązanie to, na pierwszy rzut oka, wydaje się być do niczego niepotrzebne. Czy przypadkiem autorzy publikacji prasowych nie zawierają najczęściej stosownych umów o przeniesieniu praw autorskich majątkowych na swojego wydawcę? Żeby zrozumieć, jaki miałby być sens tej regulacji, należy zerknąć do preambuły dyrektywy.
Artykuł 11 dyrektywy może się okazać wcale nie mniej szkodliwy, niż artykuł 13
Jej punkt 31 pokazuje, że pomysłodawcy projektu chcą, by Unia Europejska wzięła w obronę przede wszystkim tradycyjną prasę. Potrzeba takiej ochrony wynikać ma z tego, że „w fazie przechodzenia od druku do publikacji cyfrowej” wydawcy mają mieć problemy z udzielaniem licencji na korzystanie z publikowanych przez siebie treści oraz, co szczególnie istotne, z uzyskiwaniem zwrotu z inwestycji. Punkt 32 preambuły zakłada uznanie przez państwa członkowskie „organizacyjnego i finansowego wkładu, jaki wnoszą wydawcy w produkcję publikacji prasowych wydawcy”, co ma prowadzić do „stworzenia dla nich zachęt, by umożliwić stabilność branży wydawniczej”. Faktem jest, że rozwój internetu spowodował znaczące spadki w nakładach tradycyjnych tytułów prasowych. Sporo wydawnictw na całym świecie przechodzi do internetu. Wydaje się, że takie sformułowania pozwalają już przypuszczać, że chodzić może właśnie o wspieranie konkretnej, kiepsko ostatnio prosperującej, części branży.
Kolejną przesłanką potwierdzającą ten tok rozumowania jest punkt 33 i postulowane wyłączenie z nowych uprawnień publikacji czasopism naukowych czy periodyków akademickich. Ochrona ma przysługiwać jedynie publikacjom o charakterze informacyjnym i rozrywkowym. Po co takie rozróżnienie? Warto w tym momencie jednak zauważyć, że unijni urzędnicy nie są kompletnie oderwani od rzeczywistości. Ten sam punkt przewiduje, że zaplanowana specjalna ochrona dla wydawców ma nie obejmować linkowania. Następny z kolei zapowiada, że podlegać ma ona tym samym wyjątkom, co prasa tradycyjna – w szczególności chodzi o chociażby cytowanie w celu polemiki czy recenzji. Stosowne regulacje poprzedniej dyrektywy obejmują także wykorzystywanie cytatów w celu przekazywania informacji o aktualnych wydarzeniach, lub na tematy gospodarcze, polityczne lub religijne. Ten drugi przypadek nie został jednak wskazany przez pomysłodawców projektu wprost. Warto zauważyć jednak, że dyrektywa 2001/29/WE jedynie zostawia państwom członkowskim możliwość zastosowania takich wyjątków w swoim prawodawstwie. Obowiązku żadnego nie ma, planów wprowadzenia takowego również.
Jeśli fakty nie zgadzają się z założeniami, to tym gorzej dla faktów
Jest przy tym dość istotne, że pomysłodawcy wcale nie negują faktu istnienia i stosowania w praktyce umów o przeniesienie praw autorskich pomiędzy wydawcą a autorem danego dzieła. Odnoszą się do tego zjawiska w punkcie 36 preambuły. Tym bardziej zasadnym jest pytanie, czemu ma służyć tworzenie systemu przewidującego istnienie niejako podwójnych praw autorskich? Dlaczego dotyczyć ma on jednego rodzaju publikacji a drugich już nie? Logicznym jest, że jeśli instytucje unijne chcą wzmocnić pozycję wydawców, to z całą pewnością czyimś kosztem. Z całą pewnością ani swoim, ani państw członkowskich. Kto więc może stracić na takich regulacjach?
Wspomniany wyżej list otwarty naukowców w sprawie artykułu 11 i 13 daje pewien ogląd na tą sprawę. Wskazują oni, że przyznanie wydawcom automatycznego i samoistnego prawa autorskiego do opublikowanych cyfrowo artykułów może powodować do jeszcze dalej idącego utrudnienia w ponownej publikacji utworów fotografów czy dziennikarzy. Takie rozwiązanie, wbrew deklarowanym intencjom pomysłodawców, zawarcie zgodnej z prawem umowy licencyjnej osobom zainteresowanym. Jeśli bowiem równorzędne prawa autorskie przysługiwać mają i wydawcy i autorowi, to z kim taką umowę należy zawrzeć? Z wydawcą, autorem danego dzieła czy osobno z jednym i drugim podmiotem?
Autorzy listu także ostrzegali instytucje unijne przed zignorowaniem doświadczeń niemieckich oraz hiszpańskich z wprowadzaniem praw pokrewnych dla wydawców prasowych. Nie ma też żadnych dowodów na to, że zmiany wprowadzone przez artykuł 11 faktycznie spowodują realizację zakładanych przez Komisję Europejską skutków. Czy nadanie wydawcom prasowym samoistnych praw autorskich do publikacji cyfrowych spowoduje, że problem odpływu reklamodawców i odchodzenia czytelników do internetu zniknie? Jest to wysoce wątpliwe. Pomysłodawcy projektu optymistycznie zakładają przy tym, że „W ostatecznym rozrachunku może to wpłynąć na dostęp obywateli do informacji”. Naukowców martwiło, że ten wpływ może być negatywny.
Artykuł 11 a lobbyści, także reprezentujący polskich wydawców
Wspominałem już wyżej o kwestii interesów samych dziennikarzy oraz fotografów, którzy mogą na proponowanych rozwiązaniach obiektywnie patrząc stracić. Stanie się tak pomimo „gwarancji”, że ich własne prawa nie będą naruszone. Kolejną ofiarą nowej regulacji mogą paść mniejsi wydawcy oraz swoboda komunikacji jako taka. Rzeczpospolita podawała w listopadzie zeszłego roku, że także polscy wydawcy prowadzili w Brukseli intensywny lobbing za przyjęciem artykułu 11. Wychodzili oni z założenia, że uzyskanie dodatkowego prawa pozwoli im skuteczniej domagać się pieniędzy od portali internetowych oraz agregatorów treści, jak chociażby Google News. Padały nawet mocne słowa o tym, jak to internet „okrada” tradycyjnych wydawców z treści.
Łatwo sobie jednak wyobrazić, że takie Google po prostu zaadaptuje się do nowego stanu prawnego i zwyczajnie zablokuje treści pochodzące od domagających się pieniędzy wydawców. Jeśli ci będą się od kogoś domagać zapłaty za wykorzystanie fragmentu artykułu, to najpewniej od drobnych portali internetowych, być może także rozmaitych blogerów. Nie dysponują oni bowiem ani argumentem siły jak internetowi giganci, ani najczęściej możliwości toczenia długotrwałych batalii prawnych. Oczywistym jest, że jeśli duzi wydawcy dostaną do ręki narzędzie mogące teoretycznie albo jakoś zwiększyć ich zyski, albo nawet po prostu uprzykrzyć działalność konkurencji, to nie zawahają się, by z niego skorzystać. Nie można ich zresztą za to winić. Na pewno przyjęte rozwiązanie nie sprzyja ani wspieraniu kreatywności ani propagowaniu pluralizmu i niezależności dziennikarskiej. Jak się to wszystko ma do unijnej zasady proporcjonalności? Obawiam się, że kompletnie nijak.
Ważniejsze od tego, czy dyrektywa zostanie przyjęta jest to, w jaki sposób zostanie ona wykonana przez państwa członkowskie
Warto podkreślić, że projekt przez te dwa lata od jego powstania ewoluował. Historię prac legislacyjnych nad projektem opisuje Polskie Radio. Pierwotnie artykuł 11 objąć miał nie tylko całość, ale również każdą część publikacji prasowej. Wliczając w to chociażby nagłówki. Skorzystanie nawet z czysto informacyjnych fragmentów wymagałoby każdorazowego uzyskania zgody wydawcy na publikację oraz, najpewniej, zapłaty. Aktualnie uprawnienie wydawców ma dotyczyć jedynie treści oryginalnych, a więc nie wykraczać poza ramy obowiązującego prawa autorskiego.
Szczęściem w nieszczęściu wydaje się być, że zarówno artykuł 11 jak i artykuł 13 projektu dyrektywy budzą spore obiekcje ze strony polskiego rządu. Daje to nadzieję na to, że nie będzie on jakoś przesadnie gorliwy w implementacji założeń wyznaczonych przez dyrektywę do krajowego porządku prawnego. Istotą unijnych dyrektyw jest bowiem to, że wyznaczają one jedynie cele do zrealizowania państwom członkowskim . To od nich zależy w jaki sposób będą one osiągnięte. Nierzadko na przykład pod płaszczykiem „dostosowywania prawa do wymogów unijnego” nasze rządy realizowały swoje autorskie pomysły. W tym przypadku jest szansa, że – jeśli dyrektywa zostanie ostatecznie przyjęta – polski rząd zrobi co w jego mocy, żeby ograniczyć jej skutki do minimum. Są zresztą przesłanki na to wskazujące. Nie jest na przykład wielką tajemnicą, że obecnej partii rządzącej niekoniecznie jest po drodze z dużymi wydawcami działającymi na polskim rynku medialnym.
Zarówno artykuł 13, jak i artykuł 11, powinny trafić do kosza
Problemy związane z projektem dyrektywy w sprawie praw autorskich na jednolitym rynku cyfrowym znane są właściwie od samego początku. Kontrowersje zaczęły się, jak tylko jej projekt ujrzał światło dzienne. Trzeba raz jeszcze podkreślić, że dokument ten opiera się na rozmijających się z rzeczywistością założeniach. Artykuł 13 może prowadzić do konieczności aktywnej moderacji ogromnej ilości informacji, a nawet faktycznie stworzyć mechanizmy, które później mogą przerodzić się w coś dużo gorszego. Artykuł 11 wydaje się być po prostu kolejną próbą „zrobienia dobrze” za pomocą prawa określonemu lobby przedsiębiorców działających w tej czy innej branży. Jeden i drugi przepis nie powinien w żadnym wypadku trafić do prawa Unii Europejskiej. Ostateczna decyzja w tej sprawie może zostać podjęta na przełomie roku. Presja społeczna może ciągle skłonić europosłów do jego odrzucenia, bądź dokonania istotnych zmian w projekcie. Może również skłonić poszczególne rządy do minimalizowania szkód na etapie wykonywania jej założeń. Oby tak właśnie się stało.