Statystyczny urzędnik w naszym kraju potrzebuje niecałej godziny na to, aby od przyjścia do pracy w ogóle zaczął pracować. Tymczasem u przeciętnego przedsiębiorcy poranny rozruch to kwestia kwadransa. Wydajność urzędników jest na zatrważającym poziomie.
Wydaje się, że w tej kwestii nikt z nas nie jest bez grzechu, a poranne obowiązki lubimy przeciągać w czasie tak długo, jak to tylko możliwe. Każdy z nas zna ten schemat – przyjście do pracy (często lekko spóźnionym), następnie przygotowanie się do wykonywania obowiązków. Włączenie komputera, zdjęcie płaszcza i wizyta w kuchni po poranną kawę. W niektórych biurach oznacza to kolejkę do automatu, gdzieniegdzie lekkie przepychanki w pokoju socjalnym, żeby dopchać się do ekspresu lub czajnika. To oczywiście sposobność do plotek i chwili rozmowy z kolegą bądź koleżanką z pokoju obok. Ani się człowiek nie obejrzy, a tu minie godzina i w końcu można zacząć pracować.
Niestety opisana powyżej sytuacja wcale nie jest wyssana z palca. Według statystyk OECD, na które powołuje się firma doradcza Curulis, polski urzędnik potrzebuje 50 minut na to, aby od przyjścia do pracy w ogóle zacząć pracować. Tymczasem poranny rozruch w przeciętnej nadwiślańskiej firmie nie zajmuje zwykle więcej niż 15 minut. To całkiem uzasadniony wynik, jeżeli weźmiemy pod uwagę, że tyle może zająć zaparzenie kawy i chwila rozmowy z kolegą w oczekiwaniu na uruchomienie komputera. Niestety nic nie usprawiedliwia niemal godzinnego oczekiwania, aż urzędnik zacznie pracować. To prawda, że komputery w urzędach nie należą do najszybszych, ale nie uwierzę, że na ich uruchomienie trzeba czekać tak długo. Informatycy w administracji publicznej mogą zaświadczyć.
Wydajność urzędników jest dwa razy mniejsza niż w prywatnych firmach
Badacze z firmy doradczej doszli do wniosków, z którymi trudno się nie zgodzić. W nadwiślańskich urzędach z pewnością brakuje kadry zarządzającej, która w ogóle weryfikuje to, w jaki sposób obowiązki w danym urzędzie są rozdzielane i przede wszystkim wykonywane. Nikt również nikogo nie rozlicza z pracy. Zasadą jest to, że w przypadku nałożenia nowych obowiązków przez ustawodawcę, urząd poszukuje nowych pracowników. Pokutuje przekonanie, że dotychczasowi pracownicy mają tak dużo pracy, że nie wytrzymają nawału nowych obowiązków. Dlatego właśnie konieczne okazuje się sprowadzanie nowych, zamiast sensowne rozdzielenie pracy i nowych obowiązków wobec dotychczasowo zatrudnionych. Oczywiście nasz ustawodawca dawno przestał być racjonalny i takie podejście może skutkować ciągłym przyrostem i tak przecież ogromnej ilości urzędników.
Z badań wynika, że jedynie kilka urzędów swoją wydajnością w ogóle zbliża się do przeciętnej firmy na wolnym rynku. Do takich należą te największe, m.in. urząd m.st. Warszawy. Badania OECD jasno mają wskazywać to, że efektywność pracy w administracji publicznej jest średnio dwukrotnie niższa niż w sektorze prywatnym. Jednym z powodów ma być też średni wiek urzędnika – 55 lat. Młodsi szybko uciekają do prywatnych firm, oczywiście głównie ze względu na zarobki. Ze względu na zarobki oczywiście do administracji publicznej nie garnie się kadra menedżerska, która mogłaby zaimplementować niektóre korporacyjne rozwiązania do zwiększenia wydajności urzędników. Bo o ile na korporacje wszyscy raczej narzekają, tak chyba większość czytelników zgodzi się, że takie korporacyjne podejście urzędom w ogóle by nie zaszkodziło.