Kolejna afera. Tym razem wiceminister sprawiedliwości, Łukasz Piebiak, miał korzystać z usług profesjonalnych internetowych hejterów, by szkodzić między innymi szefowi Stowarzyszenia Sędziów Polskich Iustitia. Coś, co na zdrowy rozum wydaje się być czymś niebywałym, w rzeczywistości podzieli najpewniej los wszystkich poprzednich „skandali”. Na dobrą sprawę takie praktyki w ogóle nie powinny dziwić.
Wiceminister sprawiedliwości powinien pamiętać, że także płatny troll może zmienić strony
Onet.pl ujawnił niedawno, czym zajmuje się wiceminister sprawiedliwości w czasie wolnym od pracy. Przynajmniej taką warto mieć nadzieję – że praca wiceministra nie polegała na koordynowaniu pracy internetowych trolli mających szczuć przeciwników politycznych. Celem działań Łukasza Piebiaka w pierwszej kolejności był prof. Krystian Markiewicz. Jak się łatwo domyślić, szef Stowarzyszenia Sędziów Polskich Iustitii nie miał zostać skompromitowany merytorycznie. Warto wspomnieć, że ta organizacja krytykowała wielokrotnie poczynania partii rządzącej w sprawie sądownictwa. Chociażby odnośnie nominacji sędziowskich.
Wiceminister sprawiedliwości uruchomił przeciwko niemu akcję dyskredytującą opierającą się przede wszystkim o jego życie prywatne. A to kochanka, a to aborcja – wygrzebane przez trolle i wysyłane do współpracowników oraz samego zainteresowanego. Krystian Markiewicz nie był jedyny. Ofiar akcji ministerialnych trolli mogło być około dwudziestu.
Niestety, dla wiceministra, wykonująca brudną robotę niejaka Emilia postanowiła zmienić stronę. Została informatorką Onetu a na cały proceder są teraz, jak się wydaje, mocne dowody. Nieważne czy zmieniła zdanie z powodu skruchy z powodu szkodzenie niewinnym ludziom, ze strachu przed konsekwencjami, czy po prostu dostała lepszą ofertę.
W jakim kraju przyszło nam żyć, czy może w jakich czasach? To nie pierwsza afera, która powinna wstrząsnąć sceną polityczną, i nic
Wielokrotnie powtarza się: „w normalnym kraju w takiej sytuacji…”. Najbardziej zdroworozsądkowym postulatem byłaby natychmiastowa dymisja Łukasza Piebiaka. Danie się przyłapać na działaniach może nie tyle jednoznacznie nielegalnych, co ewidentnie i na wskroś niemoralnych powinno być początkiem końca kariery. Jest zresztą spore prawdopodobieństwo, że na taki krok w końcu włodarze Prawa i Sprawiedliwości się zdecydują. W końcu poprzednia afera, ta z lotami marszałka Sejmu, skończyła się właśnie ukręceniem sprawie głowy właśnie poprzez dymisje. A także rytualne zapewnienia, że nic się przecie nie stało.
Na razie premier jedynie oczekuje od ministra Zbigniewa Ziobry wyjaśnień. Obdarzeni większą fantazją, albo politycy opozycji, będą domagać się dymisji albo Ziobry, albo nawet całego rządu. Szanse na taki obrót sprawy są akurat, jak się łatwo domyślić zerowe. Zresztą na całym świecie dymisje polityków przyłapani na robieniu rzeczy, których robić zdecydowanie nie powinni, są w dzisiejszych czasach coraz większą rzadkością. Być może powinniśmy więc mówić: „w normalnych czasach w takiej sytuacji…”?
Ciemny lud wszystko kupi – ordynarną propagandę sukcesu, wyssane z palca zarzuty, czy wieloryba w Wiśle
Czasy w jakich żyjemy, przynajmniej jeśli chodzi o scenę polityczną, do normalnych nie należą. Są za to bardzo ciekawe. Przede wszystkim, demokracja przedstawicielska – najpopularniejszy model sprawowania władzy w zachodnim świecie – weszła w ostatnich latach w etap „demokracji medialnej”. Coraz mniejsze znaczenie dla wszystkich zainteresowanych stron: zarówno dla polityków, jak i dla wyborców, ma aspekt merytoryczny polityki. Nie każdy ma czas się tym interesować, nie każdemu się w ogóle chce, nie każdy ma zresztą do tego kompetencje. O wiele ważniejsze staje się to, jak dane zjawisko wygląda i jakie budzi w odbiorcy emocje. Zwłaszcza przy silnie toksycznym środowisku polaryzacji sceny politycznej.
W ten sposób rośnie znaczenie kontroli nad przekazem medialnym. Problem w tym, że tradycyjne media, często silnie zaangażowane politycznie, wyborcy zaczęli w pewnym momencie traktować podejrzliwie. Nic dziwnego, że szczególnym zainteresowaniem polityków cieszą się te nowe. W szczególności: Internet. Ten ma wiele bardzo cennych zalet. Względna anonimowość – pozwalająca bezpiecznie publikować treści obraźliwe, albo wręcz zupełnie wyssane z palce. Prekursorem wciskania ludziom ewidentnych bzdur były, oczywiście, tabloidy. Nie powinno nikogo dziwić, że prędzej czy później politycy wpadli na to, że skoro obywatele są w stanie uwierzyć w wieloryba w Wiśle, to uwierzą również w to że, na przykład, ich polityczny konkurent to złodziej. Albo, że Rosjanie przeprowadzili udany zamach na polskiego prezydenta. Albo, że szczepionki wywołują autyzm. Jak to mawiał obecny prezes polskiej państwowej telewizji: „ciemny lud wszystko kupi.” Jako wybitny praktyk, wie co mówi. To w końcu jego telewizja tworzy słynne paski TVP.
Internetowe płatne trolle to jeszcze najemnicy, czy już pracownicy w służbie partii i państwa?
Zarówno fake news, jak i internetowy hejt, stały się w ostatniej dekadzie narzędziem pracy. Nie tylko zresztą dla polityków, czy autorów tabloidowych artykułów. Warto w tym momencie wspomnieć chociażby o rozmaitych tajnych służbach za pomocą internetowych trolli próbujących destabilizować sytuację u sąsiadów czy rywali. Siłą rzeczy, odkąd na trollingu i hejcie idzie po prostu zarabiać pieniądze, pojawili się chętni do świadczenia takich usług. Skoro można za pieniądze zostawiać fałszywe opinie pod profilem konkurencyjnej dla zleceniodawcy firmy, to dlaczego nie robić tego samego w polityce?
Nie da się ukryć, że wiceminister sprawiedliwości nie był pierwszy. Strajk nauczycieli dał nam między innymi „zapłakaną kuzynkę” i „nauczycielki w kinie”. Także premiera filmu braci Sekielskich, „Tylko nie mów nikomu”, spotkała się prawdopodobnie z szeroko zakrojonymi działaniami osłonowymi (tzw. ministranci ze Stocka). Akurat w obydwu przypadkach trudno doszukać się profesjonalizmu współpracownicy Łukasza Piebiaka. Masowe wrzucanie niemal identycznych komentarzy jest łatwe do odkrycia. Myliłby się zresztą ten, kto sądzi, że jedynie partia rządząca ucieka się tego typu praktyk. I tak na przykład internetowy profil „Sok z buraka” był wielokrotnie podejrzewany o bezpośrednie związki, zwłaszcza finansowe, z Platformą Obywatelską.
Wiceminister sprawiedliwości przekroczył kolejną granicę: państwo polskie do tej pory jeszcze nie okazało się po prostu złowrogie
Biorąc pod uwagę, że chyba każda siła polityczna w Polsce korzysta z tego typu metod, powinniśmy się chyba przyzwyczaić, prawda? Niekoniecznie. Oto na naszych oczach przekroczona została kolejna granica. Wiceminister sprawiedliwości ewidentnie działał jako funkcjonariusz partyjny – w interesie Prawa i Sprawiedliwości, oraz siłą rzeczy swoim własnym. Tyle tylko, że wciąż pozostawał wiceministrem. Sprawiedliwości. Będąca na jego usługach hejterka posiadała zadziwiająco dużo informacji na temat wskazanych ofiar. Nie oszukujmy się: wiedza o domniemanej kochance szefa Stowarzyszenia Sędziów Polskich niekoniecznie jest prosta do wygooglowania. Przypadkowy internetowy troll niekoniecznie będzie miał też dojść w TVP. Skądinąd telewizja państwowa w relacji Onetu co rusz się przewija. Wliczając w to inicjał osoby podpisanej jako „znany dziennikarz TVP”.
Cała sprawa nasuwa wiele pytań. Co, jeśli do całego procederu zaangażowano aparat nie partyjny, lecz państwowy? Jakby nie patrzeć, za logistyczne zaplecze kampanii wyborczej Marka Kuchcińskiego w końcu już płacili podatnicy. Nawet, jeśli były marszałek nie złamał prawa. Czy Zbigniew Ziobro mógł wiedzieć o poczynaniach swojego współpracownika? Czy samo ministerstwo sprawiedliwości miało coś w spólnego z całym procederem? Przecież wiceminister nie jest osobą przypadkową. Łukasz Piebiak bywał określany „prawą ręką Ziobry”. Czy zasłoną dymną, tak jak w poprzednich kryzysach wizerunkowych partii rządzącej, będzie kolejna ustawa „rozwiązująca problem”? Odpowiedzi na te pytania, czy raczej ich konsekwencje, są wręcz przerażające.