Czy branża morskiego wędkarstwa rekreacyjnego upadnie? Czy rybaków czekają lata bezczynności? Co będziemy teraz jeść podczas wakacji nad polskim morzem? To tylko kilka z wielu pytań pojawiających się po decyzji unijnych ministrów do spraw rybołówstwa, którzy wprowadzili na naszym morzu całkowity zakaz połowu dorsza. To jedyny sposób by uratować będące na skraju wyginięcia wschodnie bałtyckie stado jednej z naszych ulubionych ryb. Z tego właśnie powodu właściciele kutrów w akcie protestu jeszcze w tym roku mogą zablokować porty w Gdyni i Świnoujściu.
I nie chodzi wcale o to, że armatorzy mają żal i wyłączne pretensje do Unii Europejskiej. Decyzja była trudna, ale konieczna, nie dyskutowali z nią zbyt ostro nawet rybacy, którzy wiedzieli że bez dorsza ich praca straci sens i za kilka lat ich kutry nadawałyby się już tylko do muzeum. Problem w tym, że o ile wspomniani rybacy mają zapewnioną systemową pomoc finansową właśnie na wypadek takich sytuacji, to osoby zarabiające na życie na rekreacyjnym wędkarstwie morskim zostają kompletnie na lodzie. Toczą się co prawda rozmowy z ministerstwem co do ewentualnych rekompensat, ale jak na nieco ponad miesiąc przed wejściem w życie zakazu, to pada w nich wyjątkowo mało konkretów.
Zakaz połowu dorszy od 2020 r.
Za wędkarski rejs rekreacyjny płacimy – w zależności od rodzaju kutra, liczby osób na pokładzie i długości wyprawy – od stu do nawet 2000 złotych. Zainteresowanych nie brakuje, a wręcz przeciwnie – branża kwitnie, wraz z trwającą modą na slow life. Zaletą tego hobby jest to, że można je uprawiać właściwie przez cały rok. Do Polski na rejsy wędkarskie przyjeżdżają coraz chętniej goście z zagranicy, głównie Niemcy, ale też Skandynawowie, a to dla armatorów oznacza szanse na rozwój, inwestycje w nowe kutry i unowocześnianie sprzętu. Jednak w chwili gdy wraz z 1 stycznia 2020 roku w życie wejdzie zakaz połowu dorszy, wszystko to może zniknąć jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki (bo zdecydowana większość rejsów rekreacyjnych jest właśnie na dorsze). Negatywne skutki zakazu mogą być jednak jeszcze szersze.
Pamiętajmy bowiem o nadmorskich miasteczkach, takich jak Ustka, Łeba, Darłowo czy Władysławowo. Choć w sezonie na brak turystów nie mogą one narzekać, to poza nim – jesienią i zimą – wiele miejsc w hotelach i pensjonatach zajmują amatorzy właśnie takich morskich zajęć jak rekreacyjne wędkarstwo. Nie jest może to gigantyczna skala, ale nadbałtycka gmina na czasowym wyłączeniu takiej branży straci i stałych gości, i zawsze cenne wpływy z PIT-u i CIT-u, płaconego przez do tej pory nieźle prosperujące małe przedsiębiorstwa.
Zakaz połowu dorszy, o czym warto pamiętać, nie będzie oznaczał że nagle przestaną one być tonami wyławiane z Bałtyku. Rybacy od lat zwracają uwagę, że unijne limity i tak pozwalają jedynie na bardzo skromne morskie żniwa, a poza tym w lipcu i sierpniu co roku trwa okres ochronny dorsza (dlatego jeśli w wakacje pytamy w smażalni czy dorsz jest świeży, nie dziwmy się że kelnerka spogląda na nas z politowaniem). Oba te czynniki od wielu lat sprawiają, że zwykle nad polskim morzem i tak jadamy dorsze atlantyckie, które solidnie zamrożone po prostu grzecznie czekają na swoją kolej. Rewolucji w rodzimych smażalniach nie ma co się zatem spodziewać, ucierpią jedynie te nieliczne, które do tej pory szczyciły się gwarancją serwowania prawdziwych, polskich dorszy.
Dziś nie wiemy ile czasu potrwa czekanie na odrodzenie się populacji bałtyckiego dorsza. Zakaz ma obowiązywać 12 miesięcy, ale niemal pewne jest jego wydłużenie nawet o kilka lat. Na pewno polskie rybołówstwo i wędkarstwo morskie czekają dziwne czasy, podczas których kutry będą wypływać w morze jedynie od święta. Nasze władze powinny jednak pamiętać, żeby ratując ryby, nie zapominać o tych którzy swój los i swoją przyszłość związali właśnie z nimi.