Pensja pierwszej damy stanowi obecnie koncepcję nieznajdującą zrozumienia w naszym społeczeństwie. A szkoda, bo skoro partnerzy wykonują pracę na rzecz państwa, to to jest im winne z tego tytułu wynagrodzenie. Tymczasem Paulina Kosiniak-Kamysz, żona Władysława – kandydata PSL na prezydenta, sugeruje, że najlepszym pomysłem na rozstrzygnięcie sprawy jest referendum.
Pomimo podejmowanych przez Zjednoczoną Prawicę nieśmiałych prób, pensja pierwszej damy nie istnieje w naszym systemie prawnym
Nie da się ukryć, że partnerzy prezydentów także często wykonują ciężką pracę na rzecz państwa. Do tego niewdzięczną, przynajmniej w Polsce. Pensja pierwszej damy, czy męskiego odpowiednika tego tytułu, to obecnie abstrakcja. Pisaliśmy zresztą o sprawie już dawno na łamach Bezprawnika. Powodem, jak zwykle gdy mowa o funkcjach publicznych i pieniądzach, jest niechęć naszego społeczeństwa.
Trzeba przyznać, że obecny obóz rządzący starał się jednak jakoś ten problem rozwiązać. Przygotowywano nawet specjalną ustawę, dzięki której pensja pierwszej damy stałaby się faktem. Projekt jednak zarzucono -nieoficjalnie z powodu braku entuzjazmu ze strony pałacu prezydenckiego. Andrzej Duda stwierdził, że jego żona nie ma nic przeciwko pracy pro publico bono. Wcześniejsze podejście do tematu było połączone z próbą podniesienia uposażeń parlamentarzystów. Nic dziwnego, że nic z tego nie wyszło.
W Niemczech nie przeprowadza się referendów ogólnokrajowych – ustrój RFN zwyczajnie na to nie pozwala
Polacy nie są zresztą odosobnieni w niechętnych reakcjach co wynagradzania małżonków głowy państwa. Próba rozwiązania problemu we Francji podjęta przez Emmanuela Macrona również skończyła się fiaskiem. Warto przy tym zauważyć, że tamtejsze pierwsze damy nie kwapią się do podporządkowania zwyczajom i nie rezygnują z aktywności zawodowej.
Generalnie jednak pewien schemat na świecie jest bardzo podobny. Partnerzy głów państwa rezygnują z pracy, jednocześnie pełnią razem ze swoim małżonkiem funkcję reprezentatywną. Towarzyszą mu chociażby w podróżach służbowych do innych krajów, biorą jakiś udział w spotkaniach różnej rangi. Są także częstokroć mieszani do bieżącej polityki. Oczywiście, z tą różnicą, że prezydent otrzymuje wynagrodzenie, jego składki do systemu emerytalnego są odprowadzane.
Wyjątkiem od tej praktyki bynajmniej nie są Niemcy. Paulina Kosniak-Kamysz się myli – przynajmniej co do referendum, które przyznawałoby tamtejszej pierwszej damie uposażenie. Ta teza padła w trakcie wywiadu żony Władysława Kosiniaka-Kamysza, kandydata PSL w tegorocznych wyborach prezydenckich, dla Radia Zet. Problem w tym, że ustrój Republiki Federalnej Niemiec wprost zakazuje podejmowania jakichkolwiek decyzji w drodze referendum ogólnokrajowego.
Nie oszukujmy się: dowolne referendum służy wyłącznie temu, by dana władza mogła je wygrać
Miał to być argument za podjęciem takiej decyzji w Polsce. W końcu to Polacy w referendum mieliby podjąć decyzję czy pensja pierwszej damy faktycznie się jej należy. Niezależnie od jego prawdziwości, warto by się zastanowić, czy faktycznie takie referendum byłoby dobrym pomysłem.
Na pierwszy rzut oka – absolutnie nie. Najważniejszym powodem jest koszt zorganizowania referendum ogólnokrajowego. Ostatnie, zorganizowane w 2015 r., kosztowało nasze państwo przeszło 71 milionów złotych. Jeśli hipotetyczna pensja pierwszej damy miałaby wynosić 10 tysięcy złotych miesięcznie, to na jedno referendum składałoby się ok. 590 lat istnienia takiego świadczenia. Jak na realia polskich dygnitarzy to i tak dość wysoka kwota. Co samo w sobie jest zresztą częścią składową problemu.
Warto przy tym zauważyć, że obecnie PSL skłania się ku koncepcji swojego politycznego sojusznika Pawła Kukiza. Mowa o dniu referendalnym – raz w roku obywatele mieliby okazję wypowiedzieć się o istotnych sprawach dla Polski. Co ważne: takie referenda miałby charakteryzować mniejszy próg frekwencyjny. Być może w takiej formie pomysł miałby rację bytu.
Pensja pierwszej damy powinna stać się faktem – wystarczy do tego zwykła ustawa i odrobina dobrej woli rządzących
W oparciu o obowiązujące przepisy, w tym także te Konstytucji, naprawdę szkoda fatygi. Referendum, które nie zgromadzi przy urnach połowy uprawnionych ma charakter czysto opiniodawczy. Zakładając optymistycznie, że w ogóle uda się takowe zorganizować. Niezależnie jednak od formatu, pojawia się drugi problem. Jak wspomniano wyżej, Polacy nie chcą płacić ani politykom, ani urzędnikom, ani pierwszej damie.
Pensja pierwszej damy to tak naprawdę kwestia pryncypiów. W szczególności zasady, że za wykonywaną pracę należy się zapłata. W przeciwnym wypadku mamy do czynienia jeśli nie z niewolnictwem, to przynajmniej z odrabianiem pańszczyzny. Demokracja przedstawicielska zaś zakłada, że suwerenem może i jest naród, ale ten sprawuje władzę przez swoich reprezentantów.
Ci zawodowcy hipotetycznie powinni w niektórych sytuacjach podejmować decyzje niekoniecznie popularne wśród obywateli – za to z różnych powodów słuszne. Jakoś gdy trzeba nałożyć na obywateli kolejny podatek, czy majstrować przy systemie emerytalnym, nie mają większych oporów. Czyli się da, wystarczy tylko zacisnąć zęby, nie myśleć o sondażach i zrobić co trzeba. Pensja pierwszej damy nie wymaga referendum czy zmiany Konstytucji.