Mateusz Morawiecki oburza się na tabliczki Barta Staszewskiego „strefa wolna od LGBT”. Ma ku temu powód w postaci listu ambasadorów 50 państw wprost krytykujący postępowanie polskich władz odnośnie mniejszości seksualnych. Premier nie rozumie niestety że „strefy wolne od ideologii LGBT” to dla zachodu dokładnie to samo.
Polska jest obecnie w dużych kłopotach przez strefy wolne od ideologii LGBT
List ambasadorów 50 państw otwarcie krytykujący postępowanie polskich władz w każdym normalnym państwie byłby czytelnym sygnałem dla rządzących. Ci z pewnością połapaliby się, że robią coś niewłaściwego i w najgorszym wypadku cichaczem zmienili kurs. Na szczęście nie żyjemy w normalnym państwie a rząd jest gotowy dalej brnąć w zaparte. Wszystko po to by chronić polskie rodziny, kulturę i tradycję przed zgubnym wpływem ideologii LGBT.
Mateusz Morawiecki zapytany na poniedziałkowej konferencji prasowej o wspomniany list zarzucił daleko idącą manipulację. Zmanipulowane miałoby być zdanie jakie mają ambasadorowie o LGBT w Polsce. Manipulującym aktywista Bart Staszewski, który jeździ po Polsce by tu i ówdzie przyczepiać do tablic informujących o wjeździe do danej miejscowości własne. To nie byle jakie tabliczki, bo z tłumaczonym na kilka języków hasłem „strefa wolna od LGBT„.
Premier przekonuje, że to „deepfake”, to wszystko jakieś szachrajstwa. Bo przecież stref wolnych od LGBT w Polsce nie ma a nasz naród ma tolerancję wpisaną w DNA. Genetyczne predyspozycje Polaków do tolerancji być może gdzieś tam rzeczywiście są. Problem w tym, że w naszym kraju jak najbardziej istnieją strefy wolne od ideologii LGBT. A to praktycznie jedno i to samo.
Samo pojęcie „strefy wolne ideologii od LGBT” wzięło się po prostu z chęci obejścia wyroku sądu
Jeden aktywista nie byłby w stanie oszukać ani mediów, ani rządów, ani instytucji międzynarodowych. Bart Staszewski również nie wymyślił sobie „stref wolnych od LGBT”. Ich autorstwo należałoby przypisać dziennikarzom Gazety Polskiej. By zrozumieć zarówno strefy wolne od ideologii LGBT jak i całe to nieszczęsne zamieszanie, musimy się jednak cofnąć do połowy roku 2019.
Pod koniec czerwca Trybunał Konstytucyjny wydał wyrok, w myśl którego zasady wiary i sumienia są wystarczającą przesłanką do odmowy świadczenia usługi. Środowiska konserwatywne postanowiły uczcić fakt, że już nigdy więcej żaden drukarz nie będzie musiał tworzyć ulotek dla środowisk LGBT a żaden cukiernik piec tęczowych tortów.
Z tej okazji Gazeta Polska przygotowała specjalne naklejki – z napisem „strefa wolna od LGBT”. Skojarzenia już wtedy na poziomie czysto krajowym były jednoznaczne. Z nazizmem i strefami „Nur für Deutsche” z czasów hitlerowskiej okupacji. Można śmiało zaryzykować, że był to jak najbardziej zamierzone nawiązanie. W najlepszym wypadku możemy mówić o wyjątkowym nietakcie.
Wspomniany już Bart Staszewski poszedł z tym do sądu. Sąd Okręgowy w Warszawie wydał nakaz zabezpieczenia naklejek Gazety Polskiej. Oczywiście pojawił się płacz i zgrzytanie zębami – jak to sąd zabrania prześladować współobywateli, toż to totalitaryzm i cenzura! Redakcja tygodnika wpadła jednak na pomysł jak by tu obejść decyzję sądu. Wystarczyło dodać jedno słowo. Tak powstały „strefy wolne od LGBT”.
Warto zauważyć, że już na samym początku „strefy wolne od ideologii” stanowiły taktyczny wybieg mający maskować prawdziwe intencje rodzimych konserwatystów. Argument „nie chodzi o ludzi, tylko o ideologię!” był fałszywy już na samym początku.
Nieśmieszny żart z przyczyn czysto politycznych eskalował, skojarzenie z „Nur für Deutsche” pozostało
Coś co zaczynało jako niesmaczny, obraźliwy i marnych lotów ale mimo wszystko żart dość szybko jednak eskalowało. W końcu w październiku 2019 r. odbywały się wybory parlamentarne. Walka z „ideologią LGBT” stała się obowiązującą doktryną także Zjednoczonej Prawicy. W międzyczasie poszczególne gminy zaczęły przyjmować uchwały wymierzone w środowiska LGBT.
Tutaj trzeba zaznaczyć, że mamy dwa osobne „szablony” takich uchwał. W obydwu chodzi zasadniczo o to samo. Bynajmniej nie o zamykanie gejów i lesbijek w gettach – raczej o odcięcie wszelkiej maści aktywistów ruchu LGBT od jakiegokolwiek wsparcia i form współpracy ze strony samorządu. Pomiędzy obydwoma podstawowymi typami są jednak istotne różnice.
Samorządowa Karta Praw Rodziny jest narzędziem o wiele bardziej wysublimowanym. Stanowi oczywiście swoisty manifest ideologii konserwatywnej, jednak jej podstawowe założenie stanowi wspieranie rodzin przez samorząd. Słowo „ideologia” w jej treści pada raptem dwa razy. „LGBT” czy nawet „gender” ani razu. Samorząd ma jedynie wzmacniać uprawnienia rodziny jako podstawowej komórki społecznej. Przy okazji zapewniać jej ochronę „przed wpływami ideologii podważających jej autonomię i tożsamość”.
O wiele bardziej toporne są uchwały niemalże wprost ustanawiające „strefy wolne od ideologii LGBT”. Najświeższym przykładem takiej gminy jest oczywiście Kraśnik. W tym przypadku jest to uchwała „w sprawie przyjęcia stanowiska dotyczącego powstrzymania ideologii LGBT przez wspólnotę samorządową„. Taką samą przyjął na przykład Tuchów.
Przykładem mógłby być dziś również Klwów i jego deklaracja „Gmina Klwów wolna od ideologii „LGBT”. Mógłby, gdyby Wojewódzki Sąd Administracyjny w Radomiu nie stwierdził jej nieważności. Sąd w Gliwicach zrobił to samo z uchwałą Rady Gminy Istebna. Sądy administracyjne na tym typie uchwał nie zostawiają suchej nitki. Wszystkich jednak z obrotu prawnego nie udało się w ten sposób do tej pory wyeliminować.
Patryk Jaki oferuje nam klucz do zrozumienia istoty całego kryzysu – na zachodzie po prostu nie rozumieją o co tym Polakom chodzi
Strefy wolne od ideologii LGBT niewątpliwie w Polsce istnieją i stanowią element obowiązującego prawa – tego lokalnego. Warto pamiętać, że samo określenie pochodzi od redaktorów Gazety Polskiej a nazewnictwo nawet tych najmniej finezyjnych uchwał poszczególnych samorządów czasem się od siebie różni.
To jednak ta sama sprytna sztuczka co nazywanie każdego nowego podatku „opłatą” i wskazywanie palcem obywatelom że przecież w definicji z ordynacji podatkowej jest drobny, subtelny niuansik. Formalnie rzecz biorąc – może i racja. Intencja jest jednak jasna, podobnie jak w przypadku polskich samorządów. Można się oczywiście zastanawiać, czy gminy które przyjęły Samorządową Kartę Rodziny to również „strefy wolne od ideologii LGBT”. Byłaby to chyba pewna przesada. W drugim przypadku takich wątpliwości nie ma.
Trzeba zaznaczyć, że póki co całą sprawę analizujemy z perspektywy czysto polskiej. Warto jednak zastanowić się przez chwilę jak na całą sprawę patrzą inne państwa Unii Europejskiej czy pozostali polscy sojusznicy. Nieuchronna porażka dyplomatycznych zabiegów naszych rządzących i absolutna kompromitacja Polski na arenie międzynarodowej wynika z dość prozaicznej przyczyny. Celnie zwrócił na nią uwagę europoseł Patryk Jaki.
Otóż nasi partnerzy na całym świecie zwyczajnie nie rozumieją o co polskim władzom w ogóle chodzi. Dla nich coś takiego jak „ideologia LGBT” nie istnieje – chodzi po prostu o ludzi walczących o swoje prawa. Kiedy usłyszą o „strefach wolnych od ideologii LGBT” skojarzenie z „Nur für Deutsche” nasuwa się samo. Zresztą, jak już wiemy, zgodnie z dorozumianą intencją żartownisiów z Gazety Polskiej.
„Ideologia LGBT” nic nie mówi nikomu poza Polską, bo to pojęcie od samego początku nic nie znaczyło
Być może niektórzy przedstawiciele prawicowego światka wierzą szczerze w istnienie „ideologii LGBT”. Jest to jednak wiara dziecka w Świętego Mikołaja. Owszem, był ktoś taki jak św. Mikołaj, biskup Miry. Była historia z trzema córkami i pieniędzmi na ich posag. W praktyce jednak cała historia nie ma nic wspólnego z Finlandią czy reniferami. Za pojęciem „ideologia LGBT” nie kryje się tak naprawdę nic, bo od samego początku było zupełnie pustym pojęciem.
Patryk Jaki poczynił kolejną bardzo celną obserwację. Gdyby rządzący mówili o „ideologii gender”, to na zachodzie najpewniej wciąż mieliby ich za lekko nawiedzonych – ale przynajmniej rozumiano by pojęcia jakimi operują. W końcu nacisk na zwalczanie wpływów „ideologii gender” kładzie Kościół Katolicki, globalna instytucja znana na całym świecie. Warto zauważyć, że przed tą nieszczęsną akcją z nalepkami, to właśnie „gender” także w Polsce stanowiło dyżurny konserwatywny straszak.
Inne państwa, w tym główni sojusznicy i partnerzy Polski, na pytanie „o co tym Polakom, u licha, chodzi?” odpowiadają w oparciu o własny zasób pojęć i skojarzeń. Te są tak jednoznacznie negatywne, że mogą prowadzić do tylko jednej reakcji – mieszaniny szoku i oburzenia. Stąd właśnie dyplomatyczna bomba w postaci listu ambasadorów.
Na zachodzie działania polskich władz i samorządów naprawdę rozumieją tak, że nad Wisłą chcą rzeczywiście prześladować ludzi. Skojarzenie jest bliższe Apartheidowi z RPA niż totalitaryzmom bardziej europejskim. Jest to jednak w tej chwili marne pocieszenie.
Polski rząd od pięciu lat wytrwale pracował na jak najgorsze zdanie społeczności międzynarodowej
Ostatnim elementem układanki są niestety sami nasi rządzący. Nie da się ukryć, że państwa zachodniej Europy mają wszelkie powody by nie darzyć polskiej prawicy sympatią. Większość tych powodów Zjednoczona Prawica sama wcisnęła im do ręki. Chodzi o wiele czynników.
Wymienić można chociażby ciągnący się latami spór o praworządność, istotne różnice co do sposobu patrzenia na przyszłość Unii Europejskiej, trzymanie się blisko z Viktorem Orbanem, Konwencja Stambulska, czy nawet zerwanie kontraktu na dostawy francuskich śmigłowców. Gdzieś tam z pewnością w tle znajdziemy podszepty opozycyjnych polityków mówiących swoim europejskim kolegom to co ci chcą usłyszeć. Także sceny z demonstracji środowisk LGBT w Polsce utwierdzają naszych partnerów w przekonaniu, że coś tu mocno nie gra.
Nawet Stany Zjednoczone mają podstawy by nie wierzyć w zapewnienia polskich władz że „strefy wolne od ideologii LGBT” nie istnieją. Nie wierzą, bo nie chcą. Relacje polsko-amerykańskie przypominają stosunki możnego patrona i jego klienta. Jednakże pohukiwania o „repolonizacji” i „dekoncentracji” mediów, wymierzone wprost w amerykański kapitał, na pewno nie pozostały niezauważone. Tak samo odnotowano wybryk w postaci nowelizacji ustawy o IPN powodującej długi kryzys w stosunkach polsko-izraelskich.
W tej sytuacji, jak już wspominano wyżej, rozsądny rząd starałby się deeskalować napięcie. Zwłaszcza, że na otwartej wojnie ze środowiskami LGBT nie ma już nic do wygrania, przynajmniej do następnych wyborach. Prawo i Sprawiedliwość mogłoby przecież kazać swoim radnym pouchylać sporne uchwały. Niestety, dla Zjednoczonej Prawicy polityka zagraniczna to narzędzie do uprawiania polityki krajowej. Zachowuje się więc wręcz szaleńczo.
Strefy wolne od ideologii LGBT będą się za Polską ciągnąć latami
Nikt się chyba nie spodziewa, że przedstawiciele dziesiątek państw i szefowa Komisji Europejskiej „atakują” polski rząd bez zrobienia choćby szczątkowego rozpoznania co do faktycznej sytuacji w Polsce. Z pewnością dokopali się do licznych uchwał poszczególnych polskich samorządów.
Zapieranie się że strefy wolne od ideologii LGBT w Polsce nie istnieją nie może przynieść rezultatów. Wzmożenie ataków na środowisko LGBT oraz wspierających ich dyplomatów i instytucje z całą pewnością nie poprawi sytuacji naszego kraju. Stosunki międzynarodowe, w przeciwieństwie do polskiej polityki, nie opierają się w końcu o to kto swoją rację wykrzyczy głośniej.
Tymczasem co robią Beata Szydło z Witoldem Waszczykowskim? Doszukują się profanacji przez Komisję Europejską polskich symboli narodowych poprzez „utęczowienienie” polskiej flagi, czy ściślej mówiąc: bandery państwowej, wyświetlonej na fasadzie budynku tej instytucji. Właśnie w solidarności z prześladowaną rzekomo w Polsce społecznością LGBT.
To zdecydowanie nie jest już moment na farmazony o „deepfake„, „fakenewsach” i „genetycznej tolerancji”. Mateusz Morawiecki przypomina dzisiaj Aleksandra Łukaszenkę twierdzącego, że nie sfałszował wyborów. Widok tyleż śmieszny co żałosny. Parafrazując „Faraona” Bolesława Prusa, polski premier wychodzi na kłamcę i głupca. Kłamcę – bo twierdzi że „stref wolnych od LGBT” w Polsce nie ma, głupca – bo myśli że ktoś mu wierzy.