Twierdzenie, że z ochrony konsumenckiej może skorzystać tylko osoba nieświadoma, kiepsko wykształcona, a najlepiej intelektualnie opóźniona, nie znajduje jakiegokolwiek uzasadnienia. No, poza chęcią uniknięcia konsekwencji przez wielkie korporacje za popełnione błędy.
Porządne gacie to skarb dla mężczyzny. Nie uwierają w miejscach, w których mniej porządne potrafią uwierać. Szew nie wchodzi w część ciała, w którą wchodzić nie powinien. A materiał jest przyjemny dla skóry, a nie odparzający pachwiny. W efekcie rozsądny polski mężczyzna z przyjemnością pójdzie do sklepu i zapłaci za dobre jakościowo majtki. A gdy wyda już ciężko zarobione pieniądze, to oczekuje, iż bielizna mu przez pewien czas będzie służyła. Jeśli by się więc okazało, że gacie, niby takie świetne, rozeszłyby się podczas pierwszego założenia na – pardon – dupie, to człowiek miałby pełne prawo być niezadowolony. Ba, miałby prawo uznać, że sprzedawca zrobił go w trąbę. Złożenie reklamacji bądź skorzystanie z prawa do rękojmi byłoby więc oczywistą oczywistością.
I teraz docieramy do kluczowej kwestii: czy jakiekolwiek znaczenie dla sprawy miałoby to, czy gacie rozeszłyby się na tyłku prawnikowi, czy hydraulikowi? Czy fachowiec od paragrafów powinien być gorzej potraktowany w sklepie niż specjalista od kolanek? Każdy przyzna, że byłby to absurd.
A dokładnie do tego stara się nas przekonywać sektor bankowy. Tyle że nie w kontekście gaci, lecz w sprawie znacznie istotniejszej dla wielu Polaków – tzw. kredytów walutowych.
Bankierzy, przy udziale Związku Banków Polskich, twierdzą bowiem, że z unijnej ochrony konsumenckiej powinni korzystać jedynie ci, którzy nie rozumieli umów, które podpisywali. Bo jeśli rozumieli, to – zdaniem korporacji – nie ma podstaw do udzielenia ochrony. Chronić nie należałoby także, oczywiście zdaniem przedsiębiorców, osób rezolutnych i zorientowanych, które nie przeczytały tego, co podpisują. A przecież tym twierdzeniem bankierzy sami sobie zaprzeczają: ktoś, kto nawet nie przejrzał swojej umowy kredytowej zawieranej na kilkadziesiąt lat, nie może być rozsądny; jest idiotą.
Stanowisko sektora bankowego trafnie punktuje rzecznik finansowy. Podkreśla on, że przepisy unijnej dyrektywy 93/13, która jest podstawą ochrony konsumenckiej w państwach członkowskich UE, nie wprowadzają żadnego dodatkowego kryterium dla ustalenia statusu konsumenta. W konsekwencji nie można osoby fizycznej pozbawić statusu konsumenta w odniesieniu do umowy, która dotyczy działań niezwiązanych z jej działalnością gospodarczą lub zawodową, z uwagi na jej wiedzę, zaangażowanie, wykształcenie lub zawód.
A piszę o tym teraz, bo niebawem sprawą zajmie się Trybunał Sprawiedliwości UE. Jeden z polskich sądów, podczas rozpatrywania sprawy frankowej, nabrał bowiem wątpliwości, czy należy chronić osoby rozumiejące, co czytają (bądź co mogłyby przeczytać, a nie przeczytały).
Odpowiedź jest prosta: z ochrony konsumenckiej korzysta każdy konsument.
Nie ma znaczenia, czy jest profesorem prawa, czy bezrobotnym, który ledwo ukończył szkołę podstawową. Wynika to zresztą wprost z brzmienia art. 2 lit. b unijnej dyrektywy. Przepis ten stanowi, że „konsument” oznacza każdą osobę fizyczną, która w umowach objętych niniejszą dyrektywą działa w celach niezwiązanych z handlem, przedsiębiorstwem lub zawodem. A zatem w sprawie związanej z tzw. kredytem walutowym konsumentem będzie i świetnie wykształcony prawnik, i dziennikarz piszący na co dzień o sprawach finansowych, i osoba niepiśmienna oraz niepotrafiąca przeczytać ze zrozumieniem jednego zdania. Warunkiem jest jedynie to, aby nabywana nieruchomość była kupowana do celów prywatnych (osobistych), a nie np. na magazyn, w którym składowane mają być porządne gacie przewożone następnie do centrów handlowych.
A dla korporacji, którym ta odpowiedź się nie podoba, mam drobną radę: po prostu nie wprowadzajcie ludzi w błąd, nie podtykajcie pod nos umów z niedozwolonymi postanowieniami umownymi. Wówczas kłopotu nie będzie, bo i profesor, i bezrobotny nie będą mieli podstaw do reklamacji.