Aleksander Łukaszenko nie jest pierwszym dyktatorem, który cynicznie wykorzystuje zdesperowanych migrantów, aby destabilizować politycznie sąsiadów. Innym, 41 lat temu, był Fidel Castro. Czego możemy dowiedzieć się od jednego z tegorocznych noblistów z ekonomii Davida Carda, który w jednym z najgłośniejszych artykułów przebadał tamten przypadek? I jaki to ma związek z jego innym głośnym artykułem o płacy minimalnej?
Flotylla z Mariel
Po serii incydentów dyplomatycznych, w których zdesperowani Kubańczycy szukali azylu w ambasadach w Hawanie, Fidel Castro ogłosił otwarcie portu Mariel dla każdego, kto chce wyemigrować z Kuby. Amerykanie kubańskiego pochodzenia z Miami szybko zaimprowizowali prywatną flotyllę, która zaczęła regularnie kursować do Mariel i z powrotem. Samo to nie byłoby jeszcze niczym destabilizującym, ale Castro dopiero zaczynał stopniować napięcie.
W dzień matki do Mariel wyruszyła „Ameryka”. Katamaran w kolorach amerykańskiej flagi wynajęty przez Amerykanów kubańskiego pochodzenia, którzy zapłacili z góry za transport każdego ze swoich oczekiwanych bliskich. Na miejscu okazało się, że poza członkami rodzin reżim kazał kapitanowi zabrać 420 zwolnionych więźniów i pacjentów zakładów psychiatrycznych. Kapitan usłyszał, że jeżeli ich nie zabierze, to sam trafi przed pluton egzekucyjny, katamaran zostanie zarekwirowany i przemianowany na „Fidel”. Inną łódź reżim kazał wypełnić prostytutkami, a kolejną transwestytami. Późniejsze szacunki pokazały, że w rzeczywiści kryminaliści i pacjenci zakładów psychiatrycznych stanowili nie więcej niż 5% migrantów. To jednak wystarczyło, aby narracja w mediach z triumfu wolności i pomocy bliźnim szybko zmieniła się w histeryczny sprzeciw.
Prezydent Jimmy Carter najpierw próbował bezskutecznie zablokować flotyllę przy pomocy straży przybrzeżnej, a z czasem ostatecznie exodus zakończyło porozumienie rządów USA i Kuby[1]. Przez tamte kilka miesięcy przybyło jednak do USA 125 tys. imigrantów, spośród których połowa osiedliła się w Miami. Siła robocza Miami zwiększyła się aż o 7%, w dodatku o Kubańczyków, którzy w trzech przypadkach na cztery ukończyli co najwyżej szkołę średnią.
Rynek pracy w Miami
Jakiego wpływu na rynek pracy Miami należało się spodziewać? Czy nisko wykwalifikowani imigranci „zabrali” pracę Amerykanom? Czy zaniżyli ich wynagrodzenia? Czy wzrosło bezrobocie? To właśnie zbadał David Card w swoim przełomowym artykule z 1990 roku. Wynik? Nic się nie stało.
Card potraktował skokowy wzrost siły roboczej jako naturalny eksperyment, który może nas czegoś nauczyć o wpływie imigracji na rynek pracy. Zbadał zachowanie się płac i zatrudnienia w Miami w zestawieniu z porównywalnymi miastami, które podobnej imigracji w tamtym czasie nie doświadczyły. Płace mężczyzn o wykształceniu nie wyższym niż średnie po napływie imigrantów w stosunku do innych miast nie tylko nie odchyliły się od wcześniejszego trendu w dół, ale nawet nieznacznie wzrosły.
Ekonomiści migracji przez lata debatowali nad tym wynikiem. Nieskutecznie wynik podważyć kilka lat temu próbował George Borjas z Harvardu, który sam jest uciekinierem z Kuby, ale z tych, którzy uciekali wcześniej rejsowymi samolotami Pan Am.
Co mówi ekonomia migracji?
Najczęściej w ostatniej dekadzie cytowany ekonomista migracji, Giovanni Peri z University of California-Davis, w przeglądzie literatury pokazuje, że według większości badań nawet większy przyrost cudzoziemców niż w Miami zmienia płace natywnych pracowników o zaledwie od -1% do +1%. Tak się dzieje, bo w reakcji na imigrację natywni pracownicy korzystają, specjalizując się w komplementarnych zadaniach, w których mają przewagę nad cudzoziemcami (np. stolarz zatrudnia cudzoziemca do swojej dotychczasowej pracy fizycznej, a sam skupia się sprzedaży, marketingu i rozwoju firmy), a firmy dostosowują technologie produkcji do umiejętności, które pojawiają się na rynku pracy, podnosząc produktywność i wartość tych, które stają się częstsze. Badania Periego dla USA i MFW dla krajów rozwiniętych pokazują, że imigracja wręcz podnosi w dłuższym okresie płace i produktywność. Intuicja podpowiada, że im więcej pracowników na rynku, tym bardziej mogą się oni specjalizować, więc pracują bardziej wydajnie – co przekłada się z czasem na wyższe płace.
Jaki ta historia ma związek z uchodźcami przywożonymi przez reżim Łukaszenki i płacą minimalną?
Po pierwsze, co wynika z historii flotylli z Mariel i badania Davida Carda dla konfliktu granicznego Polski z Białorusią? Otwarte granice w sensie braku kontroli polskich służb granicznych nie są czymś, co może być dzisiaj w jakikolwiek sposób akceptowalne społecznie. Jednocześnie nie są to kryminaliści, pacjenci zakładów psychiatrycznych, ani – patrząc na to, ile płacą reżimowi Łukaszenki za szansę dostania się do Unii Europejskiej – ludzie z dołów społecznych, bez kapitału ludzkiego. Dlatego z punktu widzenia gospodarki nawet jeżeli po sprawdzeniu ich wpuścimy i z jakiegoś powodu nie pojadą prosto do Niemiec, to nic wielkiego się nie stanie, a pewnie nawet skorzystamy.
Po drugie, w opisywanym wyżej badaniu Card pokazuje, że duży napływ nisko wykształconych pracowników nie ma wpływu na płace. Jednak w innym słynnym badaniu z Alanem Kruegerem pokazuje, że wzrost płacy minimalnej nie ma negatywnego wpływu na zatrudnienie (a ma wręcz silnie pozytywny). Wyniki podobne tylko pozornie, bo według pierwszego popyt na pracę jest silnie elastyczny (łatwo dostosowuje się do zmian), a według drugiego odwrotnie – silnie nieelastyczny (w ogóle się nie dostosowuje). W praktyce trudno je ze sobą pogodzić, bo są to w gruncie rzeczy przeciwstawne poglądy co do tego jak działa gospodarka. Dlatego moim zdaniem jakkolwiek metodologiczny wkład Carda w ekonomię jest trudny do przecenienia, a jego słynnemu wynikowi z zakresu imigracji wierzę, to w kwestii płacy minimalnej mam wątpliwości (szczególnie, że moim zdaniem po krytycznej analizie Davida Neumarka z badania płacy minimalnej Carda i Kruegera niewiele pozostało).
[1] Niektórzy w Polsce nazywają USA krajem imigracyjnym, który rzekomo w odróżnieniu od Polski może przyjmować licznych imigrantów i uchodźców. To nie do końca tak. Historia imigracji do USA to w znacznej mierze historia uprzedzeń, protestów anty-imigracyjnych i podsycanego w tabloidach oburzenia – od Niemców w XVIII wieku, przez Irlandczyków, po Żydów, Włochów i Polaków. Wszyscy dopiero z czasem byli uznawani za równych, ale bez nich amerykańska kultura byłaby uboższa nie do poznania.