Listy motywacyjne to wyjątkowo parszywa praktyka, która w dzisiejszych czasach nie ma żadnego uzasadnienia. Wydawać by się mogło, że zetkniemy się już z nim tylko w budżetówce. Tymczasem nawet duże prywatne firmy wymagają od swoich przyszłych pracowników, by uskuteczniali rytualne podlizywanie się. Lidl oczekuje listów motywacyjnych nawet w wewnętrznej rekrutacji dotyczącej awansów.
Łubu dubu, Łubudubu, niech nam żyje prezes naszego klubu, to znaczy naszej firmy
Podobno przyzwyczajenie stanowi drugą naturę człowieka. Podobnie jest z rynkiem pracy, na którym wciąż kultywowane są zwyczaje, których jedyne uzasadnienie stanowi „bo zawsze tak było”. Mam tutaj na myśli zmorę kandydatów na pracowników, jakim są listy motywacyjne. Teoretycznie powinien stanowić rozwinięcie życiorysu i umożliwić lepsze poznanie przyszłego pracownika. Praktyka jest taka, że kandydaci są zmuszani do rytualnego łechtania ego przyszłych przełożonych i zapewniania o swojej dozgonnej miłości do firmy, w której jeszcze nie pracują.
Poznawanie pracownika można oczywiście włożyć między bajki. Podobnie jest z motywacją pracowników do podjęcia pracy. Podpowiedź: prawie zawsze prawdziwą motywację stanowi chęć zarabiania pieniędzy, a prawdziwą pasję kandydata stanowi nieumieranie z głodu. Ktoś dostatecznie złośliwy mógłby postawić tezę, że listy motywacyjne sprawdzają tak naprawdę kreatywność oraz determinację pracowników. Kreatywność wykazują ściemniając przyszłemu szefowi, a determinację poprzez przezwyciężenie obrzydzenia do samego siebie po podpisaniu się pod tymi wszystkimi bzdurami.
Myślałby kto, że listy motywacyjne stanowią dzisiaj jedynie relikt zamierzchłych czasów stosowany w tych zakładach pracy, które nie nadążają za współczesnością. Innymi słowy: w szeroko rozumianej budżetówce, ze szczególnym uwzględnieniem administracji publicznej, czy nawet spółek Skarbu Państwa. To w końcu instytucje, które w swoim żelaznym uścisku trzymają politycy, których trudno posądzać o mocniejszy kontakt z rzeczywistością. Rzeczywiście, dla wielu instytucji listy motywacyjne są obowiązkowym elementem rekrutacji. Okazuje się jednak, że także w sektorze prywatnym są firmy, które kultywują ten nonsens.
Ku mojemu zaskoczeniu wielkie firmy wciąż wymagają od przyszłych pracowników składana im hołdu na piśmie
Nasi czytelnicy zwrócili nam uwagę na przypadek Lidla. Ta lubiana sieć dyskontów sprawia wrażenie bardzo dobrego miejsca pracy. Wciąż jednak stosuje ten archaiczny element w procesie rekrutacyjnym. Teoretycznie kandydaci do pracy w Lidlu jedynie mogą załączyć do CV list motywacyjny. Wydaje się jednak, że samo eksponowanie tego elementu stanowi poważne ostrzeżenie.
Okazuje się także, że w trakcie rekrutacji wewnętrznej na wyższe stanowiska w sieci listy motywacyjne stanowią element praktycznie obowiązkowy. To znaczy: nasi rozmówcy stwierdzili, że w formularzu jest pole na jego załączenie. Nikt nie próbował ryzykować utraty szansy na awans poprzez sprawdzanie, co się stanie, jeśli nie doprawią swojej kandydatury stosowną ilością wazeliny. Podobne praktyki panują także w Biedronce, na co w maju zwracał uwagę portal money.pl. Można się spodziewać, że lista przedsiębiorstw trzymających się listów motywacyjnych jest dłuższa.
Ktoś mógłby się zastanawiać nad tym, dlaczego tak się czepiam tej praktyki. Warto się jednak zastanowić nad tym, czy rzeczywiście są komukolwiek do czegokolwiek potrzebne. Nie po to w końcu zrezygnowaliśmy z pełnych życiorysów na rzecz CV, by przekopywać się teraz przez pseudoliteraturę marnej jakości. Skrót najważniejszych informacji o pracowniku powinien wystarczyć do wstępnego przesiewu.
Nie ma się co łudzić, że poprzez taki list kogokolwiek poznamy. Tekst pisany zniesie każde kłamstwo. Poszerzenie wiedzy o kandydacie i jego motywacji jest tak naprawdę możliwe dopiero na etapie rozmowy kwalifikacyjnej. Jeżeli koniecznie chcemy się na nią dodatkowo przygotować, to lepszym pomysłem będzie przejrzenie sobie profili danej osoby w mediach społecznościowych. Bardziej przydatną wiedzę o kompetencjach kandydata da nam zlecenie mu wykonania jakiegoś testu praktycznego związanego z docelowym stanowiskiem.
Listy motywacyjne w dzisiejszych czasach to głównie tworzenie niepotrzebnej nikomu makulatury
Dla kandydata konieczność podlizywania się przyszłemu szefowi jest zaś po prostu upokarzająca. Czy wyobrażamy sobie, że rekruter domaga się spełnienia takiego wymagania od wysokiej klasy specjalisty, którego firma koniecznie chce zatrudnić? Osoba mogąca dyktować warunki pracodawcy najpewniej po prostu taką ofertę wyśmieje, o ile oferowane warunki zatrudnienia nie będą oszałamiające.
Być może więc wcale nie chodzi o informacje? Łatwo sobie wyobrazić, że listy motywacyjne rzeczywiście służą temu, by przyszli przełożeni kandydatów poczuli się lepiej podczas ich lektury. Trzeba przyznać, że byłaby to wyjątkowo niska motywacja. Możemy o nią posądzać tzw. Januszów Biznesu, a więc stereotypowych drobnych wyzyskiwaczy, oraz polityków. Poważni przedsiębiorcy chyba nie mają czasu na tego typu zagrywki.
Alternatywne wyjaśnienie stanowi więc przywiązanie HR-owców do tego rytuału. Być może rzeczywiście w grę wchodzi przekonanie szczytów firmowej hierarchii, że skoro na początku ich kariery zawodowej pisało się listy motywacyjne, to teraz odrobina wysiłku nikomu nie zaszkodzi. Nawet jeśli typowy list motywacyjny sprawia wrażenie składania hołdu, a nie jakkolwiek konstruktywnego pisma.
W praktyce jednak mamy do czynienia z czymś równie bezsensownym, jak „sprytne” pytania na rozmowie kwalifikacyjnej o to, co kandydat by zrobił, gdyby był ołówkiem. Nie służy to niczemu, a już na pewno nie pomagają znaleźć najlepszego pracownika. Może więc lepiej oszczędzić przyszłym pracownikom nerwów i zmniejszyć ilość papieru lądującego w śmieciach?