Żeby poznać jogę, trzeba znać również kulturę Wschodu – a przynajmniej hinduizm, w przeciwnym razie dokonuje się „rekolonizacji” i wygodnie zawłaszcza cudzą kulturę. Dlaczego niektórzy tak sądzą? Gdzie jest ten kulturowy pies pogrzebany?
Uprawianie jogi bez znajomości kultury Wschodu ma być dowodem na niespożyty konsumpcjonizm białego człowieka. Takiego zdania jest Shreena Gandhi, profesor religioznawstwa z Michigan State University. Wywodzi ona, iż Amerykanie (i inni ludzie Zachodu) czerpią pełnymi garściami z obcych kultur, ale zabierają tylko to, co jest im przydatne, porzucając wartościową otoczkę. Joga, ważny element hinduizmu, jest przez ludzi traktowana przede wszystkim jako zestaw modnych ćwiczeń poprawiających ogólną kondycję. Wszystko rozbija się o znane na Zachodzie pojęcie „cultural appropriation”, czyli adaptowanie jednej kultury przez drugą. W procesie tym chodzi jednak głównie o to, że adaptujący spłyca istotne elementy i używa ich wyłącznie do własnej rozrywki. Biały człowiek, kolonizator, który w przeszłości nękał autochtonów, teraz zabiera im to, czego nie zdołał im wcześniej wyrwać, a w dodatku pochłania niczym hamburgera święte zwyczaje liczące sobie setki i tysiące lat.
Niech za przykład posłuży tu ponury los natywnych Amerykanów – Indian. Ich kultura została sprowadzona do pióropusza, tomahawka oraz tipi, zaś zwyczaje różnych plemion zostały ze sobą pomieszane, zaś oni sami rozpici i wyrzuceni poza margines społeczeństwa. W USA wielkie oburzenie wywołuje użycie – na przykład – rytualnych ozdób indiańskich jako ozdób i maskotek dla drużyn sportowych.
Więcej przeczytać można o tym w Independent.
Joga, rasizm
Shreena Gandhi uważa, że uprawianie jogi w celach rozrywkowych jest przykładem rzeczonego „cultural appropriation”. Korzenie tego zjawiska sięgać mają czasów, kiedy Hindusi próbowali udowodnić Brytyjczykom, iż nie są zacofanymi prymitywami (aczkolwiek wiele im to nie pomogło). Joga przeniknęła do zachodniej kultury i tam już została – w swojej okrojonej, uproszczonej formie. To nie podoba się profesor Gandhi. Jak sama twierdzi, nie jest może to rodzaj rasizmu zagrażającego życiu innych, ale w jakiś sposób uzupełnia się to z rasizmem systemowym.
Zachodni trenerzy jogi, którzy nauczają jedynie jej fizycznego aspektu, zapominając o duchowym, dokonują – zdaniem profesor – swoistej rekolonizacji. Zabierają to, co uznają za atrakcyjne, porzucając niezrozumiałe, bądź nieinteresujące ich, elementy. Gandhi idzie o krok dalej i zarzuca białym ludziom, że w tym całym zabieraniu zapominają o takich rzeczach jak dobrostan Hindusów (którzy przecież żyją w naprawdę nieciekawych warunkach). Wszystko to tworzy dość karykaturalny obraz człowieka Zachodu, który – wzorem swojego przodka-kolonisty – przychodzi, zabiera, pożera i porzuca.
Głębokie wody postkolonializmu
Shreena Gandhi nie jest pierwszą osobą, która zaprotestowała przeciwko „kolonizowaniu” jogi. O wiele ostrzej zareagował w roku 2016 Matthew Terrell na blogu HuffPost. Jak sam stwierdził w swoim wpisie (zatytułowanym, a jakże, „Białym ludziom powinno się zakazać jogi”), człowiek powinien korzystać tylko i wyłącznie z dobrodziejstw, które wyprodukowała jego własna kultura. Oznacza to nie tylko niepraktykowanie jogi w obecnej (czy jakiejkolwiek innej) formie. W jego wpisie pod lupę trafia również jedzenie. Jako przykład podał liczącą sobie wiele tysięcy lat kuchnię chińską, przerobioną na zachodnią modłę tak, by łechtała podniebienie białego człowieka. Pakowana do kartonowych pudełek, pochłaniana na kanapie podczas oglądania programu telewizyjnego, sprowadzona tylko do feerii „obcych” smaków. Wszystko to sprawiło, że Ferrell pokusił się o dość długą perorę, zwieńczoną stwierdzeniem, że rzeczy święte nie powinny ulegać konsumpcjonistycznym zmianom.
O zawłaszczaniu jogi przez człowieka Zachodu przeczytać możemy również na stronie „Decolonizing Yoga”. Susanna Barkataki, mieszkająca w USA Hinduska, napisała tam, że czuje się dość niekomfortowo we wszystkich amerykańskich klubach praktykujących jogę jako zestaw ćwiczeń fizycznych. Kiedy odwiedziła jeden z nich, okazało się, że symbol Om był tam zawieszony do góry nogami, zaś zachodni „jogin” nie miał specjalnie pojęcia o tym, co robi. Co ciekawe – jak sama zauważyła – joga była przez Brytyjczyków zakazana w Indiach, co w wielu przypadkach zniszczyło liczące sobie tysiąc lat tradycje. Podsumowuje ona to następująco: w jodze chodzi o osiągnięcie równowagi pomiędzy ciałem a duchem, nie ma jej jednak na Zachodzie, który – bogaty i zadowolony z siebie – praktykuje element kultury należący pierwotnie do tych, którzy teraz są odepchnięci i zmarginalizowani.
Ten wstrętny konsumpcjonizm
Odnoszę wrażenie, że zarówno Ferrell, Gandhi, jak i Barkataki pomijają jedną, istotną rzecz. Często piszą o kapitalizmie, globalizacji czy konsumpcjonizmie, nie zauważają jednak, że sfera ta dotyczy niemal każdego elementu naszego życia.
Spójrzmy chociażby na to, co stało się z Bożym Narodzeniem. Rodzinne święto chrześcijan zostało przez wielu sprowadzone do szału zakupów, wręczania sobie drogich prezentów i reklam Coca-Coli w sklepie. W Polsce obchody Wszystkich Świętych u części ludzi sprowadza się do kupienia jak największej ilości zniczy i zjedzenia kiełbaski lub frytek pod cmentarzem. Pójście na mszę często przypomina rewię mody połączoną z wywiadem szpiegowskim – kto się jak pokaże, kto wygląda lepiej, kto z kim przyszedł. Ludzie na własne życzenie biorą ze sfery sacrum tylko to, co im się podoba i spłycają ją do imentu. I nie tyczy się to tylko kultur obcych, ale także ich własnej.