Wydanie książki na Zachodzie wcale nie jest takie proste. Jeśli autor wykaże się dalece idącą niedelikatnością i opublikuje dzieło, w którym pojawią się rasistowskie lub seksistowskie aluzje, opinia publiczna go rozniesie (a Breitbart wychwali pod niebiosa za bycie niepokornym, ale to inna para kaloszy). I tu pojawia się instytucja sensitivity readera.
Gazeta Wyborcza opublikowała artykuł na temat sensitivity readerów. Jako, że trzeba przebijać się przez co najmniej dwie warstwy paywalla (bo po wykupieniu dostępu okazuje się, że bez konta premium ani rusz), żeby to przeczytać, postanowiłam zagłębić się w temat od innej strony. Na Zachodzie zdobywają oni coraz większą popularność, zwłaszcza w dobie dość ostrożnego tworzenia dzieł kultury. Sensitivity reader sprawdza, czy książka nikogo nie obrazi – to znaczy, czy nie traktuje po łebkach osób LGBTQ+, czarnoskórych, Azjatów i innych. Sensitivity reader wskazuje potencjalne miny pisarzowi i doradza, jak poprawić tekst, żeby wszyscy byli zadowoleni.
Jak się reklamują w sieci? Hasłem „Historie mają znaczenie. Upewnijmy się, że każdy będzie mógł opowiedzieć swoją”. Ich usługi można znaleźć na tej stronie.
Sensitivity reader
No dobrze, zacznijmy od tego, ile taka przyjemność w ogóle kosztuje. Na stronie, na której znaleźć można sensitivity readerów napisano, że przynajmniej 250 dolarów za tekst mający ok. 60.000 – 100.000 słów. Kiedy przyjrzymy się szczegółowemu cennikowi innych czytelników, dowiemy się jednak, że ceny bywają różne, czasem niskie (60$), czasem dość wysokie (500$). Słowem, jeśli jesteś początkującym pisarzem z niewielkimi funduszami, nie będzie cię raczej stać na usługi takiego sensitivity readera, chociaż można przyjąć, że da się z nimi dogadać.
Profile czytelników są różne, specjalizują się oni w konkretnych dziedzinach. Jedni są ekspertami od LGBTQ+, inni dobrze znają kulturę afrykańską, jeszcze inni specjalizują się w chorobach psychicznych. Zobaczmy sobie przykładowego czytelnika, Hridi D. Pochodzi z południowej Azji (okolic Bangladeszu), wyznaje hinduizm, cierpi na nerwicę lękową, depresję, zaburzenie osobowości, skoliozę. Identyfikuje się jako aseksualna, specjalizuje w zagadnieniach związanych z rasą, zdrowiem psychicznym, niepełnosprawnością, LGBTQ+ oraz podziałem klasowym.
Niektóre profile są znacznie dłuższe, opisujące w ogromnym stopniu relacje, jakie dany sensitivity reader miał z rodziną, jego obecny status majątkowy, wyznawane poglądy polityczne i tak dalej. Ze świecą jednak szukać chrześcijan i osób heteroseksualnych. Dzieje się tak dlatego, że w roli sensitivity readera trzeba przede wszystkim wczuć się w uczucia mniejszości, a najlepszy jest ten, który ową mniejszość reprezentuje.
Weźmy taką Dhonielle Clayton, która również figuruje w bazie czytelników. Swego czasu opowiedziała ona Vulture, że w dzieciństwie miała spory problem. Kiedy w szkole czytali na głos Hucka Finna, co rusz padało słowo „czarnuch” z tekstu. Odkryła, że w Narnii i Śródziemiu ciemnoskóre postacie to bohaterowie negatywni. Szukała kogoś, z kim mogła się utożsamić, ale była to głównie literatura traktująca o niewolnictwie, toteż tak naprawdę nie znalazła nic. Teraz wspiera pojawianie się na rynku historii pisanych przez mniejszości seksualne i rasowe – gdyż chce, by każdy znalazł coś dla siebie.
Sensitivity Reader nawet w fantastyce
Wyobraźmy sobie taką sytuację: autor tworzy życiowe dzieło, w którym kluczową rolę odgrywa imperium białego człowieka będące w stanie permanentnej wojny z południowymi, czarnoskórymi dzikusami, którzy żywią się ludzkim mięsem, mieszkają w domkach na drzewach i trzeba ich siłowo nawracać na jedyną, słuszną wiarę. Gwarantuję – na Zachodzie taką książkę krytycy rozniosą na strzępy, a na autorze nie pozostawią suchej nitki. Dlatego też pisarz, jeśli chce wejść w ogóle na rynek, musi bardzo ostrożnie ważyć słowa. Przykład przedstawiony przeze mnie jest celowo przejaskrawiony, wpaść można na znacznie drobniejszych rzeczach. Wyborcza przytacza batalię, którą stoczyć musiała J.K. Rowling za użycie legendy o Navajo w świecie „Harry’ego Pottera” na stronie Pottermore. Rdzenni Amerykanie zmyli jej wtedy głowę za brak szacunku dla ich wielopokoleniowej tradycji.
Nieważne, z jakim gatunkiem mamy do czynienia. Nawet stworzenie całkowicie fikcyjnego świata fantasy i użycie w nim rasistowskich bądź seksistowskich stereotypów kończy się źle. Nikt nie wysłucha autora, który będzie tłumaczył, że to świat stricte fantastyczny, tak, jak nikt nie chciał słuchać George’a R. R. Martina, gdy ten tłumaczył, skąd w Westeros tyle przemocy wobec kobiet. Jest kwestią czasu, zanim ktoś zauważy, że w naszym rodzimym „Wiedźminie” jedyną czarnoskórą postacią jest tancerka erotyczna. Ależ się Sapkowskiemu oberwie. Ale nie tylko jemu – z World Fantasy Award wycofano wizerunek Howarda Philipsa Lovecrafta po tym, jak na jaw wyszły rasistowskie poglądy pisarza. Nikogo nie obchodzi, że żył on na przełomie XIX i XX wieku, kiedy takie zachowania nie były niczym dziwnym.
Polska literatura by się nie przyjęła
Czasami nawet lepiej się nie tłumaczyć. Kiedy Jon Ronson w pierwotnej wersji swojej książki #WstydźSię porównał traumę związaną z utratą pracy u mężczyzny do gwałtu na kobiecie, posypały się na niego gromy ze strony pań. Próbował wyjaśnić, że wyrzucił to z książki, ale wtedy zarzucono mu mansplaining (określeniem tym opisuje się zjawisko, w którym mężczyzna protekcjonalnym tonem tłumaczy coś osobie płci żeńskiej).
W Polsce jest to trudno zrozumieć, bo jest stosunkowo homogeniczna kulturowo i rasowo. Odosobnione głosy o tym, że Murzynek Bambo to rasistowska rymowanka spotykają się z kpiącym chichotem. Ale już na Zachodzie „W pustyni i w puszczy” zostałoby rozszarpane na kawałki. U nas jest lekturą, którą czyta i omawia się w szkole. Spotkanie czarnoskórego człowieka na ulicy mniejszego miasta jest zazwyczaj swoistą sensacją.
Nie ma zgody
O sensitivity reading posprzeczały się kiedyś New York Times i Huffington Post. Ten pierwszy zarzucał całemu procederowi zapędy cenzorskie i zauważał, że ma on zauważalny wpływ na treść książek dla dzieci. Autorka artykułu, Alexandra Alter, z pewną dozą sceptycyzmu odnosi się do panującej w Internecie atmosfery oburzenia na wszystko, co może mieć jakiekolwiek konotacje rasistowskie bądź seksistowskie. Co więcej, dzieli się ona innymi obawami – o to, że na przykład, sensitivity readerzy będą wchodzić z butami w wizje innych autorów, zmieniać treść istniejących już książek (przywołuje tu takie przykłady jak „Zabić drozda” czy „Przygody Hucka Finna”).
Z tak postawioną sprawą nie zgadza się Ryan Douglass, który na łamach Huffington Post napisał tekst o tym, czym zajmują się sensitivity readerzy. Jego zdaniem, czytelnicy ci mają za zadanie przede wszystkim sprawdzić, czy przygotowany tekst nie będzie obraźliwy dla mniejszości. Zwłaszcza, jeśli chodzi o książki dla dzieci, które przecież niejako kształtują osobowość młodego człowieka. Jego zdaniem rola sensitivity readera sprowadza się do dialogu pomiędzy rasami, płciami czy odmiennościami, budują niejako płaszczyznę porozumienia i pomagają autorom poruszać się po ich własnym świecie w taki sposób, by zrozumiał, że jest odpowiedzialny za to, co tworzy.
Tak działa wolny rynek
Jestem pewna, że gdybyśmy przeczytali gdzieś książkę o Polakach – złodziejach i pijakach – bylibyśmy niezadowoleni i pisalibyśmy kąśliwe recenzje. To oznacza, że sensitivity readerzy są pewną odpowiedzią na wolność słowa. Jeśli autor nie chce czytać przykrych komentarzy pod adresem swojej twórczości, może wynająć takiego czytelnika i mieć pewność, że krytycy nie zjedzą go za zbytnią niedelikatność. Jest popyt? Jest podaż.
Z drugiej strony, pisarza może w ogóle zdanie innych nie obchodzić, książkę wyda tak czy siak, krytyczne komentarze wyśmieje. Może zbudować swoją popularność zanim wszyscy się zorientują, że zawarł w książce coś, co nie podoba się mniejszościom – i potem, jak George R. R. Martin odpowiadać spokojnie na komentarze. Bo kto bogatemu zabroni?