Kondycja polskiej gospodarki jest obecnie naprawdę dobra. Z jednej strony zasługi można przypisać dobrej koniunkturze na świecie oraz przedsiębiorczości Polaków, z drugiej można dać wiarę zapewnieniom rządu o dobrej zmianie w sposobie zarządzania państwem. Niezależnie od preferencji politycznych, trzeba przyznać, że do kryzysu nam daleko. Jednym ze wskaźników pokazujących wzrost gospodarki jest spadające bezrobocie. W styczniu tego roku wyniosło ono 6,9%.
Niskie bezrobocie ma swoje konsekwencje. W niektórych branżach, na przykład w handlu czy budownictwie, brakuje rąk do pracy. I to pomimo stale rosnących wynagrodzeń. Dyskontów i hipermarkety prześcigają się w coraz to lepszych ofertach dla pracowników. Czy nawet stażystów – ostatnio pisaliśmy nawet o ofercie płatnego stażu w Lidlu, która pozwala zarabiać nawet 3000 złotych. Niektóre z tych sposobów na znalezienie pracownika wiążą się z wprowadzeniem programu 500+ oraz zakazem handlu w niedzielę, inne po prostu służą uzupełnieniu braków kadrowych. Niestety, pomimo licznych wysiłków, znalezienie nowych pracowników przysparza wielkim sieciom niemałych problemów. By je rozwiązać uciekają się do rozwiązania znanego polskim przedsiębiorcom od dłuższego czasu – sięgają po pracowników z Ukrainy.
Pracownicy z Ukrainy poszukiwani, nie tylko na budowie czy do pracy w magazynie
Jak podaje portal money.pl, wraz z coraz większym zapotrzebowaniem na pracownika obniżają się także kryteria rekrutacji. Brak znajomości języka polskiego w stopniu komunikatywnym przestaje być powoli większym problemem w znalezieniu pracy. Faktem jest, że konieczność dogadania się z klientem nie występuje przy wielu stanowiskach pracy. Można tu wskazać chociażby pracę przy produkcji, w magazynach, przy logistyce czy w sektorze budowlanym. Co jednak w przypadku samego handlu? Ciężko byłoby sobie wyobrazić sprzedawcę czy kasjera, który nie byłby w stanie porozumieć się z klientami.
Największe sieci w zasadzie nie widzą powodu do organizowania swoim pracownikom kursów językowych. Money.pl zapytał o to Biedronkę, Lidla, Auchan Polska, Carrefour oraz Leclerc. Wszystkie nie były w stanie udzielić konkretnej odpowiedzi. Zasłaniały się sprawdzaniem umiejętności językowych w toku rekrutacji. Przedstawiciele Tesco z kolei stwierdzili, że znajomość języka polskiego stanowi wymaganie w zależności od stanowiska. W przypadku pracowników, którzy mają mieć kontakt z klientów – na przykład kasjerów – jest to konieczność. W przypadku Lidla, takie wymaganie istnieje niezależnie od stanowiska. Przy czym ta sieć zapewnia, że patrzy przede wszystkim na umiejętności i zaangażowanie pracowników i nie dyskryminuje nikogo ze względu na narodowość.
Nie tylko hipermarkety szukają obcokrajowców do pracy. Wszystko za sprawą emigracji zarobkowej Polaków.
Pewne kontrowersje wzbudził plakat Biedronki skierowany bezpośrednio do potencjalnych pracowników z Ukrainy. Sieć oferowała w nim pracę na stanowisku kasjera, bez okresu próbnego, z elastycznymi godzinami pracy, roczne i miesięczne premie oraz dość liczne udogodnienia w rodzaju pakietu prywatnej opieki medycznej czy ubezpieczenia, dostępu do pracowniczych pożyczek czy zestawów dla dzieci i pierwszoklasistów. Przedstawiciele Jeronimo Martins Polska przyznają, że sieć faktycznie taką ofertę wystosowano – w 2016 r., w wybranych punktach. Obecnie wśród pracowników Biedronki 2,4% pochodzi z Ukrainy. Pracują oni głównie w centrach dystrybucyjnych. Jednocześnie sieć zapewnia, że w przypadku stanowisk związanych z obsługą klientów, zawsze dba o to, by dany pracownik potrafił komunikatywnie posługiwać się językiem polskim.
Mimo okazjonalnych nieprzychylnych komentarzy polskich pracowników w mediach społecznościowych względem ukraińskich kolegów, nie zanosi się na to, żeby sieci handlowe miały zrezygnować z zatrudniania obcokrajowców. Najprawdopodobniej trend ten jeszcze przybierze na sile. Zainteresowanie pracownikami ze wschodu wykazują również McDonalds czy Uber. Wszystkiemu winny jest odpływ rodzimych pracowników do pracy na zachodzie Unii Europejskiej. Swobodny dostęp do unijnego rynku pracy sprawił, że oferty krajowe są dla Polaków coraz mniej opłacalne – i to pomimo coraz wyższych proponowanych płac. Przyznają to także przedstawiciele związków zawodowych działających w wielkich sieciach handlowych.
Dzięki cudzoziemcom nasza gospodarka może się rozwijać tak, jak do tej pory
Ukraińcy stanowią najliczniejszą grupę obcokrajowców pracujących w Polsce. Spośród wszystkich narodowości stanowią aż 90% całości. Pracowników znad Dniepru w naszym kraju jest już grubo ponad milion. Warto zauważyć, że przytłaczająca większość z nich przebywa w Polsce około pół roku, na podstawie oświadczeń o powierzeniu zatrudnienia. To w dużej mierze wyjaśnia, dlaczego sieci handlowe nie garną się do organizowania swoim pracownikom szkoleń językowych. Sami pracownicy niekoniecznie musieliby być takimi kursami zainteresowani – zwłaszcza, że to oni musieliby za nie zapłacić.
Pracodawcy przyznają, że bez pracowników z Ukrainy często byłoby im ciężko skompletować załogę swoich przedsiębiorstw. Rząd jak najbardziej ich w tej kwestii wspiera. Jerzy Kwieciński, minister inwestycji i rozwoju, zapowiedział przygotowanie przez rząd pakietu rozwiązań ułatwiających zarówno zatrudnianie Ukraińców, jak i zakładanie przez nich firm w Polsce. Taka a nie inna sytuacja na rynku pracy niesie ze sobą zarówno ewidentne korzyści, jak i zagrożenia. Nie jest tajemnicą, że polskie przedsiębiorstwa w dużej mierze konkuruje z innymi w dużej mierze w oparciu o koszty pracy. Dostosowanie zarobków do tych, na które Polacy mogą liczyć na zachodzie nie wchodzi – niestety – w grę. Dzięki emigrantom zarobkowym gospodarka może działać praktycznie na dotychczasowych zasadach. Pytanie brzmi: czy naprawdę chcemy, by już tak zawsze pozostało?