Pojawiła się szansa na to, że część warzyw i owoców zgnije w tym roku na polach. Powód? Nie ma komu ich zbierać, bo pieniądze niewielkie, a wysiłek duży. Problem, zresztą, nie dotyczy tylko naszego kraju.
Polscy rolnicy będą mieli nie lada kłopot. Jak donosi portal Money.pl, czas zbiorów tuż-tuż, a tu okazuje się, że niespecjalnie jest komu robić. Młodzież nie ma ochoty na schylanie się po kobiałkę (2,50 zł za sztukę), pozostałym też nie chce się dorabiać w taki sposób. Jakby tego było mało, zbiesili się nawet pracownicy z Ukrainy, którzy szybko zorientowali się, że praca na polu jest ciężka i zasadniczo nieopłacalna, dlatego też poszli robić do produkcji. A przecież zawsze byli pracowici i imali się bardzo wyczerpujących zadań, często takich, których Polacy wykonywać nie chcieli.
Dodatkowym problemem jest fakt, że ręce do pracy są potrzebne natychmiast. Zima była stosunkowo łagodna, wiosna przyszła dość szybko i niektóre rośliny, które normalnie kwitną w czerwcu, obudziły się już teraz (tak jest na przykład z akacją). Taka sama sytuacja panuje na polach. O tym z kolei donosiło niedawno radio Tok FM.
Problem ze zbiorami w 2018
Sytuacja łatwa nie jest, bo chociaż internet jest cały najeżony ogłoszeniami typu „szukam pracowników do zbierania owoców/warzyw”, to telefony milczą jak zaklęte. Nie ma się zresztą czemu dziwić – dawno minęły już czasy, kiedy tłum ludzi o czwartej nad ranem wsiadał do busa i jechał na pole, by cały dzień zbierać nowalijki. Przywiezione pieniądze były bowiem bardzo marne w stosunku do włożonego wysiłku. No, ale wszyscy chcą mieć tanie warzywa i owoce, rolnik zaś musi przez cały rok utrzymać pole, zapłata za pracę w dalszym ciągu jest więc niewielka… i istnieje szansa, że w tym roku zgnije całkiem sporo plonów. Do zbiorów trzeba aż 500 tys. osób w skali całego kraju. Nie wiadomo, czy tyle się znajdzie.
Młodsi i bardziej przedsiębiorczy rolnicy zwołują rodzinę, znajomych, mają do tego kilku zaufanych ludzi. Gorzej z tymi starszymi, którzy nie potrafią się przystosować do warunków panujących na rynku pracy, dziwiących się potem, że niezebrane plony marnieją. Zresztą, dotyczy to również gigantów. Cztery lata temu portal NaTemat.pl opisywał historię Janusza Glinickiego, polskiego króla truskawek, który musiał „abdykować” i zasadził na polach porzeczki (bo można je zebrać kombajnem). Mężczyzna twierdził, że bezrobotnym wygodniej jest brać zasiłki, niż robić przez cały dzień w polu za sto złotych (z drugiej strony pisał o jednej łubiance za 1,5 zł, więc ja tam tej stówy jako dniówki nijak nie widzę, chyba, że ktoś wzorem hinduskiej Kali pracuje na kilka rąk).
Problem jest też zgoła inny – żeby móc zapłacić więcej pracowników, trzeba byłoby podnieść ceny sprzedawanych płodów rolnych. A wtedy rolnik okaże się stratny, bo wszyscy pójdą (to oczywiste) do tego, który będzie sprzedawać taniej, bo – na przykład – zaprzęgnął do roboty swoje dzieci i rodzeństwo.
Na ratunek państwo
Prezydent Andrzej Duda podpisał ostatnio ważną ustawę – na stół wjechała nowa umowa o pomocy przy zbiorach dla pracowników rolnych. Chociaż z pozoru może napawać entuzjazmem, ma też pewne wady, na przykład nie limituje czasu pracy. Jeśli gospodarz uzna, że pracuje się dwanaście, czternaście czy szesnaście godzin, to tyle trzeba będzie zostać w polu. Oprócz tego, w umowie tej nie obowiązuje minimalna stawka godzinowa. W tym drugim przypadku nie ma jednak aż takiego strachu – nawet na czarno nie chcą robić za małe pieniądze, więc umowa tym bardziej nie wyratuje rolnika z opresji. Ale może mu pomóc znaleźć tych pracowników, którzy chcieliby, by odprowadzono za nich składki.
Czyja to wina?
Ustalmy pewne fakty – ludziom nie chce się zbierać owoców na polach nawet poza granicami kraju. O wiele bardziej opłaca się wyjechać do Holandii po to, by popracować na magazynie czy w piekarni i specjalnie się przy tym nie napocić. Nie tak dawno Rzeczpospolita donosiła, że Polacy nie mają specjalnie ochoty wyjeżdżać na niemieckie pola do zbiorów szparagów (a jeśli „naszym” się nie chce, to nie ma co winić naszych wschodnich sąsiadów). Za zastałą sytuację wini się wiele rzeczy – 500+, „rozbestwienie” pracowników, niechęć do ciężkiej pracy, niskie ceny skupu. Poza tym wsie się starzeją – młodzi ludzie w te pędy wyjeżdżają do większych miast, a ci starsi nie mają już siły pracować tyle, co kiedyś. Ci rolnicy, którzy zostali, mają wielkie gospodarstwa i wolą obsiać pola pszenicą czy zasadzić buraki. Zysk bardziej pewny i problemów jakby mniej.