Transport do zakładów pracy powinien być organizowany przez urzędy pracy – taki pomysł zasugerował Stanisław Szwed, wiceminister rodziny, pracy i polityki społecznej. To pomysł idący w dobrym kierunku. Ale czy transport dla bezrobotnych nie będzie jedynie kolejnym, niezrealizowanym pomysłem?
Niewidzialna ręka rynku nie ureguluje wszystkiego. To stwierdzenie co prawda wciąż dla wielu jest abstrakcją. Zdaje się nawet, że w redakcji Bezprawnika nie spotkałoby się ono z powszechną aprobatą. Niemniej, być może w związku z coraz mniejszą aktywnością Leszka Balcerowicza czy Janusza Korwin-Mikke w życiu publicznym, coraz więcej osób zdaje się popierać interwencjonizm państwa tam, gdzie jest on konieczny czy potrzebny. Wolny rynek to niewątpliwie fajna sprawa, w końcu lata gospodarki centralnie sterowanej pokazały niewątpliwe wady tego drugiego modelu – ale trzeba naprawdę grubych, różowych okularów, aby nie dostrzegać wad liberalnego kapitalizmu w jego polskim wydaniu. Kazus tego, jak wygląda praca w Amazonie dobitnie pokazuje wypaczenia wolnego rynku.
Jednym z problemów transformacji był upadek lokalnego transportu drogowego i, zwłaszcza, kolejowego po 1989 roku. Spowodowało to, że wciąż wielu rodaków ma problem z dojazdami do pracy, szkół czy urzędów. W mniejszych miejscowościach czy wsiach posiadanie samochodu, choćby trupa na kołach, to konieczność, nie luksus. W każdym razie słabo rozwinięty, upadły transport lokalny to przeszkoda w zmniejszaniu bezrobocia – wiele osób bez pracy narzeka na brak możliwości codziennego dojeżdżania do zakładów pracy. Pracodawcom zaś nie zawsze opłaca się organizowanie takiego transportu na własną rękę. Koło się zamyka – ludzie bez pracy nie mogą znaleźć pracy, a zakłady pracy bez pracowników nie mogą znaleźć pracowników.
Bezrobotni do autobusów – mówi minister, a ja się z nim zgadzam
Ministra Stanisława Szweda cytuje Business Insider:
Jednym z zasadniczych problemów, który dotyczy osób bezrobotnych, jest brak transportu. Rozmawiałem z bezrobotnymi osobami, które chciałyby podjąć pracę. Często podkreślają jednak, że nie mogą pracować, bo z ich miejscowości nie ma jak dojechać do miejsca zatrudnienia.
Wolny rynek tego, niestety, nie rozwiązuje. Co innego przejazdy krajowe organizowane przez PolskiegoBusa, co innego transport z Kartuz do Wyczechowa:
Jest kilka dobrych przykładów, gdzie samorząd przejął transport publiczny. Niestety większość z nich pozbywa się tego zobowiązania, sprzedając spółki prywatnym przedsiębiorcom bądź w ogóle je likwidując. Efekt jest taki, że podstawowe obowiązki wynikające z zapewnienia transportu na poziomie powiatu nie są do końca wypełniane. (…) Szukamy też rozwiązań, żeby urzędy pracy miały możliwość wsparcia bezrobotnych, nie tylko jeśli chodzi o oferty pracy, ale również o dowóz takich osób do ewentualnego miejsca pracy.
Szczegółów tej koncepcji nie znamy. Z pewnością nie należy oczekiwać, że na ulice polskich miast, miasteczek i wsi wyjadą kolorowe, klimatyzowane autobusy z napisem „urząd pracy” na karoserii. Ale ogólny kierunek jest ze wszech miar słuszny: państwo (również na szczeblu samorządowym) powinno wspierać rozwój komunikacji lokalnej, nie tylko kołowej, ale i kolejowej, którą strasznie zaniedbano po 1998 roku. W szczególności ten zastój dotyczy regionów biedniejszych. Aktywizacja zawodowa w takich miejscach, z reguły położonych z dala od dużych metropolii (te przecież mają tramwaje, metro czy kolejki podmiejskie), będzie krokiem w celu zmniejszania bezrobocia strukturalnego, może też zapobiec wyludnianiu się gorzej rozwiniętych regionów.
Pytanie tylko, czy transport dla bezrobotnych organizowany przez urząd pracy nie jest jedynie szczątkową, niedopracowaną koncepcją. Bo takie nic nie zmienią. Tak jak program 500 plus to jedynie namiastka polityki prorodzinnej.