Na pierwszy rzut oka wydaje się to absurdalne. Zabraknie nauczycieli? Na pewno nie w najbliższej przyszłości. Absolwenci studiów chcący zacząć pracę w szkołach z całą pewnością nie mogą liczyć na szybkie i łatwe zatrudnienie. Z czasem jednak kurz po ostatniej reformie opadnie, niż demograficzny się skończy. I wówczas nawarstwione błędy ostatnich wielu lat podejścia do oświaty mogą dać opłakane skutki.
Obyś cudze dzieci uczył – bo inaczej zabraknie nauczycieli.
W świadomości społecznej utarło się już przekleństwo, rzekomo stare i chińskie, „Obyś cudze dzieci uczył”. Nie ważne nawet, czy jest ono prawdziwe. Istotne jest to, że całkiem nieźle oddaje sytuację nauczycieli w dzisiejszej Polsce. Nie wszystkich i nie wszędzie, rzecz jasna. Problemy systemu oświaty są jednak na tyle wyraźne, że dostrzega je młodzież. Ta sama młodzież będzie niedługo podejmować wybory, które zdeterminują dalszą karierę zawodową większości z nich. Wybór szkoły średniej, studiów, przyszłego zawodu. Jak wiadomo, dzisiejsze pokolenia są przy tym dużo bardziej asertywne i mające o wiele bardziej wyśrubowane wymagania co do wyboru miejsca pracy. Z tego powodu być może w przyszłości zabraknie nauczycieli.
Serwis Money.pl podaje, że zgodnie z badaniami OECD raptem 2,4% piętnastolatków chciałoby w przyszłości zostać nauczycielem. Jest to jeden z gorszych wyników ze wszystkich badanych państw. Co więcej, jeszcze dziesięć lat temu w Polsce wynik był ok. dwukrotnie wyższy, piętnaście lat temu zaś sięgał 6,1%. Tak postępującego spadku zainteresowania pracą w oświacie nie ma w żadnym innym badanym kraju. Warto przy tym zauważyć, że im młodzież starsza, tym generalnie trzeźwiej oceniająca sytuację na rynku pracy. Spodziewać się można, że osoby wchodzące w wiek dorosły tym bardziej nie będą się palić do pracy w szkole. Dlaczego tak się dzieje?
Pensja nauczycielska przegrywa zdecydowanie z płacą w Lidlu czy Biedronce
Ciężko nie zacząć rozważań na temat niechęci współczesnej młodzieży do pracy jako nauczyciel od najbardziej podstawowej kwestii. Pieniądze w oświacie na początku są, co tu dużo gadać, marne. Jak w przypadku wielu zawodów zaufania społecznego, przykładem chociażby lekarze rezydenci, pierwsze lata pracy nauczyciela to kwota co najmniej rozczarowująca jak dla kogoś, kto ostatnie pięć lat spędził na studiowaniu. Początkujący nauczyciel zarabia od 2400 złotych brutto. Mało – nie dość, że płaca minimalna od przyszłego roku wyniesie raptem dwieście złotych mniej, to jeszcze proste, niewymagające wyższego wykształcenia zawody oferują dużo lepsze warunki finansowe. Przykładem może być tutaj chociażby obecna walka o pracownika toczona przez sieci dyskontów.
Oczywiście, nauczyciele mogą liczyć na awans zawodowy oraz podwyżkę pensji. Nauczyciel dyplomowany może liczyć na pensję przekraczającą 3300 złotych, również brutto. Najwyższy stopień zawodowy osiągnąć można po przeszło sześciu latach pracy. Do tego w grę dochodzą różnego rodzaju dodatki i premie. Zaletą pracy jako nauczyciel jest także Karta Nauczyciela – będąca co do zasady korzystniejsza dla pracownika niż przepisy kodeksu pracy. Cóż jednak z tego, skoro wciąż alternatywy poza oświatą wydają się być bardziej opłacalne, do tego zauważalnie szybciej?
Ogromna odpowiedzialność, trudne warunki i niewdzięczność systemu – nauczycielska codzienność
Zawód nauczyciela nie cieszy się obecnie, niestety, zbyt wielkim prestiżem w społeczeństwie. Wynika to, oczywiście, po części z tego ile nauczyciele zarabiają. Skutkiem jest z kolei często roszczeniowa postawa ze strony rodziców, domagających się na przykład wyższych ocen dla swojego dziecka albo mających pretensje o to, co to dziecko zrobiło. Lub też temu dziecku zrobili rówieśnicy, bo i tak się może zdarzyć. Praca nauczyciela jest bardzo odpowiedzialna. Powierzając szkole swoje dzieci oczekujemy, że nie stanie im się w niej żadna krzywda. Za to odpowiadają nauczyciele – czasem także karnie.
Oczywiście, rzeczywistość szkolna czasem się z tymi oczekiwaniami rozmija. Dzieci i młodzież miewają różne pomysły. A to się pokłócą, a to pobiją, a to zrobią sobie krzywdę, a to zrobią coś zupełnie nieprzewidywalnego. To często w środowisku szkolnym, niekoniecznie rzecz jasna na terenie samej placówki, młodzież ma pierwszy kontakt z używkami czy wulgarnym językiem. Czasami kłopoty mają także nauczyciele. Jeszcze kilkanaście lat temu cała Polska była zszokowana przypadkiem nakładania nauczycielowi kosza od śmieci na głowę. Na szczęście, tak patologiczne zachowania nieco ukróciło nadanie im statusu funkcjonariuszy publicznych. Nie każdy jest wystarczającym idealistą, żeby wybierać pracę względnie kiepsko płatną i wymagającą dużo użerania się na co dzień zarówno z dziećmi jak i dorosłymi. Ale to nie koniec…
Jeśli kiedyś zabraknie nauczycieli, to na pewno wysoko na liście powodów będzie szkolna biurokracja
Prawdziwą zmorą pracy nauczyciela nie jest jednak ani konieczność pracy z młodzieżą, także dość trudną, ani kiepskie zarobki, ani nawet roszczeniowi rodzice. Jeśli jest coś, co skutecznie wypija z pracownika energię i zniechęca go do pracy, to na pewno wykonywanie kompletnie bezcelowych czynności przez długi czas. Podobno nawet gdzieniegdzie jest to sposób na wypychanie niechcianych pracowników z danego miejsca pracy. Tego typu wątpliwych atrakcji nauczycielom nie brakuje. Wszelkiej maści ewaluacje, sprawozdania z wnioskami na przyszłość i inne biurokratyczne potworki to codzienność pracy w oświacie. Dokuczliwa, zabierająca cenny czas – najczęściej wolny, i energię. Do tego najczęściej zupełnie do niczego nikomu nie potrzebna.
Sytuacji nie poprawia fakt, że oświatę co rusz destabilizują jakieś coraz to kolejne reformy. Najpierw wprowadzono gimnazja, żeby było „tak jak przed wojną”, tylko po to by odkryć, że są one inkubatorem dla zachowań patologicznych wśród młodzieży. Ostatnio gimnazjów się pozbyto, przywrócono ośmioletnią szkołę podstawową, czteroletnie liceum i pięcioletnie technikum. Złośliwie można by rzec: żeby było „tak, jak wtedy kiedy my chodziliśmy do szkoły”. Oznacza to duży zalew nauczycielami dzisiejszego rynku pracy. W końcu nie każdego pracownika gimnazjum nowe placówki chcą przejąć. Dla aspirujących do zawodu absolwentów taką sytuację można określić wręcz mianem tragedii. W końcu pracownicy likwidowanych gimnazjów mają mieć nad nimi zdecydowany priorytet. I tak jest zawsze, przy każdym kolejnym majstrowaniu przy systemie oświaty. Jeśli więc nie ma pewności, że w ogóle po pięciu latach będzie jakakolwiek praca w zawodzie, to po co inwestować w taką karierę najlepsze lata życia?
Filozofia opłacania pracowników budżetówki marnie i eksploatowania ich prędzej czy później skończyć się musi źle
Skutki stanu permanentnej reformy i niedofinansowania oświaty łatwo przewidzieć. Nie nastąpią one jednak natychmiast. Jak już wyżej wspomniano, jest obecnie ciągle niż demograficzny a likwidacja gimnazjów sprawiła, że nagle zapotrzebowanie na nauczycieli zmalało. Trzeba także przyznać, że nie jest to wcale jedyny przypadek, kiedy państwo oszczędza na pracownikach dużo bardziej, niż powinno. Służba zdrowia, korpus Służby Cywilnej, czy nawet ostatnio posłowie i senatorowie – schemat wydaje się być podobny. Co jednak będzie za dziesięć czy piętnaście lat, jeśli dzisiejsza młodzież potraktuje pracę w szkole jako absolutną ostateczność? Zabraknie nauczycieli. A tych nie bardzo da się masowo ściągnąć z innych krajów.