Przez dwa dni nie miałam dostępu do internetu i nie mogłam się niczego dowiedzieć. Obsługa klienta w Orange momentami woła o pomstę do nieba. Nie, żeby ktoś był niegrzeczny, ale czasami strasznie mydlą oczy, kłamią albo po prostu nie umieją pewnych spraw ustalić należycie.
Trzydzieści sześć godzin bez internetu. Nie mam jakiegoś syndromu odstawienia, bo i nie jest to najważniejsza rzecz w moim życiu, aczkolwiek mam pewne zobowiązania, które czekały dwa dni. Bo w zasadzie tyle wypatrywałam, aż mi włączą sieć na nowo. Zasięg zniknął w okolicach godziny 12:00 w środę.
Najpierw porozmawiałam z głosem sztucznej inteligencji, Maksem. Poinformował mnie, że trwa awaria masowa, było to około godziny czternastej przedwczoraj. Wysłałam więc wiadomość do wszystkich osób, którym byłam coś tego dnia dłużna, że to trochę potrwa. Kiedy jednak trwało i trwało, zadzwoniłam — dwie godziny później — już do konsultanta. Najpierw jednak Maks poinformował mnie o tym, że jest awaria. Konsultant nie miał o niej pojęcia, przełączył mnie na dział techniczny, gdzie potwierdzono, że zgłoszono im awarię o godzinie 15:37 (dziwne, że o 14 „Maks” już mnie o niej informował) i że mają dwadzieścia cztery godziny na naprawienie.
Chcieli mi wysłać SMS-a z informacją o zakończeniu napraw, ale trochę się bałam, że Orange zacznie mi wysyłać spam, jak to zwykle miało miejsce po zgodzie na takie działania.
Obsługa klienta w Orange
Rankiem następnego dnia postanowiłam sprawdzić, czy Internet działa. Nie działał, dałam sobie czas do dwunastej. Wtedy też zadzwoniłam do Orange z pytaniem, czy wiedzą może, kiedy zostanie przywrócony dostęp do sieci. Poinformowano mnie, że o godzinie 14:30. Najpóźniej i na sto procent.
Taką też wiadomość przekazałam osobom, którym jestem zobowiązana zrobić pewne rzeczy.
Oczywiście, nie doczekałam się. O godzinie 14:40 zadzwoniłam na infolinię, gdzie dowiedziałam się, iż awaria trwa nadal, ale zostanie naprawiona na sto procent lada moment. Kilkanaście minut później napisałam dość poirytowany wpis na fanpage Orange. Po krótkiej wymianie zdań odpowiedziano mi, że awaria była zgłoszona wczoraj i usunięto ją wczoraj. Mój router nie podzielał tej opinii, mrugając w moją stronę pomarańczową diodą oczekiwania.
Zadzwoniłam więc do Orange wczoraj po godzinie 15:00, żeby usłyszeć, że awaria trwa nadal, a czas jej naprawy wydłużył się do godziny 23:00.
Minęła już umowna doba, mijają kolejne godziny, ja nadal nie miałam Internetu i przestałam liczyć, że się doczekam. Mnie tam wszystko w pewnym momencie jedno (poza tym zobowiązaniami, ale po to mam jeszcze telefon, będę zrzucać pliki przez kabel), ale w szkole nie było już dzienników papierowych, są elektroniczne, nauczyciele nie mogli więc sprawdzić obecności i wpisać ocen. W domu też niektórzy nie mogli tego zrobić, bo, uwaga, nie mieli Internetu. Szkoła w pewnym sensie sparaliżowana (dlatego zawsze byłam fanką papierowych dzienników).
Da się?
Wczoraj poszłam do Play, żeby mi wymienili kartę sim. Całość zajęła pięć minut, łącznie z tym, że miła pani skonfigurowała mi telefon. Z Orange użerałam się -dziesiąt godzin, bo nikt nic nie wie i odsyłają mnie od Annasza do Kajfasza. To za to jest im płacone 89 złotych miesięcznie? Za fatalną (choć miłą) obsługę?
Nie mam problemu z samą awarią. Takie rzeczy się zdarzają, nawet proponowano mi dodatkowe GB do Internetu w telefonie, oczywiście tylko, kiedy jest w Orange (dzięki, jestem w Play). Rzecz w tym, że nikt nie wiedział tak naprawdę, co się dzieje, bo to była awaria Schroedingera — była, ale jej nie było, ale naprawiliśmy wczoraj, ale przecież nic się nie dzieje. Tak to być przecież nie może.