Najważniejszą osobą w Polsce jest obecnie nie prezydent, nie premier a wicepremier – Jarosław Kaczyński, prezes Prawa i Sprawiedliwości. Biorąc pod uwagę jego bezpośredni wpływ na stan państwa nic dziwnego, że jego polityczne plany stanowią klucz do zrozumienia posunięć rządu. Co jednak, jeśli tak naprawdę żaden plan Kaczyńskiego nie istnieje?
W tym momencie los Polski zależy bardziej od Jarosława Kaczyńskiego niż od premiera czy prezydenta
Jarosław Kaczyński, wicepremier do spraw bezpieczeństwa narodowego, niewątpliwie jest tą osobą, która podejmuje najważniejsze decyzje. Premier Mateusz Morawiecki, prezydent Andrzej Duda i nawet prezes Trybunału Konstytucyjnego Julia Przyłębska są jedynie wykonawcami woli prezesa PiS.
Zarówno zwolennicy jak i przeciwnicy Kaczyńskiego uważają go za genialnego stratega, przewyższającego politycznych rywali przynajmniej o głowę. Ci pierwsi wierzą, że nieomal każdy plan Kaczyńskiego niesie w sobie głębszy sens. Ten po prostu czasem nie jest widoczny na pierwszy rzut oka. Nieuchronnie jednak przyniesie korzyść jeśli nie Polsce, to przynajmniej Prawu i Sprawiedliwości.
Dla przeciwników PiS wizerunek prezesa tej partii jako przewidującego gracza rozgrywającego partię wielowymiarowych szachów jest po prostu wygodny. O wiele łatwiej w końcu zrzucić winę za wszystkie niepowodzenia opozycji ostatnich lat nie na jej nieudolność czy niemrawość. Przegrać z „ustawkami” Kaczyńskiego to w końcu nie taki straszny wstyd.
W dobie pandemii koronawirusa i krańcowej wręcz nieudolności naszego rządu warto sobie jednak zadać ważne pytanie. Co jeśli w tym momencie żaden plan Kaczyńskiego nie istnieje? Wygląda bowiem na to, że wszechwładny prezes PiS od dłuższego czasu jedynie próbuje reagować na wydarzenia toczące się jakby poza jego wolą.
Warto zadać sobie pytanie: czy plan Kaczyńskiego i jego rzekomy geniusz to nie jest przypadkiem zbiorowa halucyjacja?
Być może jest to dość śmiała teza. Mówimy w końcu o przywódcy formacji politycznej, który nie tylko zdobył pełnię władzy w Polsce. Zjednoczona Prawica dwukrotnie zwyciężyła wybory parlamentarne, ma swojego wiernego prezydenta. Przy minimalnym oporze wywrócił do górny nogami wymiar sprawiedliwości. O absolutnie dyspozycyjnej prokuraturze nawet nie sensu się rozpisywać. A jednak istnieją mocne przesłanki, by stwierdzić, że plan Kaczyńskiego w najlepszym wypadku zaczął się sypać.
Nie chodzi bynajmniej o epidemię koronawirusa samą w sobie. Pierwszym symptomem świadczącym, że coś jest nie tak były wybory parlamentarne w 2019 r. Zjednoczona Prawica, owszem, wygrała ponownie. Formacja prezesa PiS zachowała większość w Sejmie. Tyle tylko, że opozycji udało się opanować Senat. To oznaczało koniec błyskawicznego przepychania ustaw przez całą drogę legislacyjną.
Jakby tego było mało, koalicjanci Prawa i Sprawiedliwości zyskali bardzo liczną reprezentację w sejmowych ławach. Zarówno Solidarna Polska jak i Porozumienie mają mikroskopijne poparcie w społeczeństwie. A jednak obydwie partie wprowadziły do Sejmu reprezentacje mogące teoretycznie stworzyć osobne kluby parlamentarne. To oznaczało, że Jarosław Kaczyński musiał zacząć traktować swoje niegdysiejsze bezwolne przystawki w sposób podmiotowy.
Wyszło to bokiem prezesowi PiS już w maju 2020 r., gdy trzeba było zorganizować wybory prezydenckie. Mieliśmy wówczas do czynienia z pierwszą falą koronawirusa, nikt właściwie nie wiedział do końca z czym walczymy i jakie środki bezpieczeństwa są koniecznością. Plan Kaczyńskiego zakładał wówczas przeprowadzenie wyborów zgodnie z planem – wszystko po to, by zapewnić Andrzejowi Dudzie reelekcję zanim pandemia nie podkopie trwale jego notowań.
Plan Kaczyńskiego po raz pierwszy w wyraźny sposób wywrócił do góry nogami Jarosław Gowin
Problem pojawił się w momencie, w którym prezesowi PiS postawił się Jarosław Gowin – człowiek, który doskonale rozumie z czym wiąże się polityka i jak ją uprawiać. Po raz pierwszy Zjednoczona Prawica głośno zatrzeszczała. Odpowiedzią miało być przeprowadzenie wyborów korespondencyjnych. Tyle tylko, że decydenci z Prawa i Sprawiedliwości zajęli się za to wybitnie nieudolnie. Trudno mieć pretensje do Jacka Sasina, nawet o te nieszczęsne 70 milionów złotych. Nie da się bowiem ukryć, że to nie on podejmował kluczowe decyzje.
Jarosław Gowin jednak zatriumfował – zmusił prezesa PiS do przesunięcia wyborów prezydenckich na lato. Trzeba przy tym wspomnieć, że „pakt Jarosławów” miał dość kłopotliwe dla Zjednoczonej Prawicy konsekwencje. Umożliwił w końcu Platformie Obywatelskiej wymianę kandydata z Małgorzaty Kidawy-Błońskiej na Rafała Trzaskowskiego – i odzyskać inicjatywę w kampanii wyborczej, oddanej do tej pory bez walki. Wreszcie: Jarosław Kaczyński przestał być panem sytuacji.
Wybory Andrzej Duda jednak wygrał, niezbyt imponującą ale solidną większością głosów. Plan Jarosława Gowina jednak zadziałał jak powinien. Nie bez strat: to w trakcie tych wyborów po raz pierwszy pojawiło się hasło kryjące się pod ośmioma gwiazdkami. Ono już niebawem wróci, ze zdwojoną siłą. W międzyczasie dotychczasowy bohater walki z epidemią, minister Łukasz Szumowski, zaczął stawać się obciążeniem dla partii rządzącej.
Co gorsza: dla wyniku Dudy poświęcono wiarygodność premiera Morawieckiego – który najwyraźniej został zmuszony przekonywać seniorów, że koronawirus został już pokonany i mogą spokojnie pójść na wybory. A wszystko to polane sosem typowej, siermiężnej propagandy Telewizji Polskiej. Wygrana Dudy powinna być dla Zjednoczonej Prawicy momentem wyjątkowo komfortowym.
Kaczyński nie zrobił nic z ambicjami Zbigniewa Ziobry, ten nie tak dawno stał się jego pogromcą
Pomimo epidemii koronawirusa, PiS miał zapewnione trzy lata spokoju. To znakomity moment na przeprowadzenie jakiejś ambitnej reformy, czy kontynuację dotychczasowej polityki zawłaszczania państwa. Z całą pewnością był to ostatni gwizdek by przygotować Polskę na spodziewaną przez wszystkich jesienną falę koronawirusa.
Plan Kaczyńskiego przewidywał rekonstrukcję rządu – częściowo zresztą wymuszoną odejściem Szumowskiego i ministra spraw zagranicznych Jacka Czaputowicza. Problem w tym, że wygrana Dudy była sygnałem do ataku na Morawieckiego ze strony Zbigniewa Ziobry i prezesa TVP Jacka Kurskiego. Zjednoczona Prawica znowu zaczęła trzeszczeć. Ówczesne tarcia były jedynie preludium katastrofy, jaką okazał się spór z Ziobrą o dwie kluczowe z punktu widzenia interesów PiS ustawy.
Jarosław Kaczyński postanowił zlikwidować branżę futrzarską w Polsce, zabronić eksportu mięsa z uboju rytualnego i zwiększyć uprawnienia aktywistów działających na rzecz ochrony zwierząt. „Piątka dla zwierząt„, jak nazwano jedną z ustaw, uderzała wprost w interesy dużej części elektoratu Zjednoczonej Prawicy.
Opór we własnej partii wobec „Piątki dla zwierząt” postanowił zdusić zawieszając tych posłów, którzy głosowali przeciwko projektowi. Ze stanowiskiem pożegnał się minister rolnictwa Jan Krzysztof Ardanowski, który demonstracyjnie wręcz wybrał interes rolników ponad interes partyjny. Zawieszeni zaś wciąż nie mogą być pewni co prezes PiS ostatecznie z nimi zrobi.
Jakby tego było mało, „Bezkarność Plus” miała chronić prominentnych polityków PiS za wątpliwe prawnie decyzje podejmowane w trakcie pierwszej fali koronawirusa. Zbigniew Ziobro powtórzył manewr Jarosława Gowina i powiedział Kaczyńskiemu „nie”.
Być może niektórzy nasi czytelnicy pamiętają prężenie muskułów polityków PiS z tamtych czasów. Przekonywali co to Prezes nie zrobi z Ziobrą, jak to koalicji już nie ma. Twierdzili, że lider Solidarnej Polski może z kolegami opróżniać gabinety, że szykuje się czystka także w spółkach Skarbu Państwa. Tymczasem koniec końców to Ziobro wyszedł z tej konfrontacji zwycięsko.
Wyrok Trybunału Julii Przyłębskiej to najwyraźniej tylko desperacka próba zabezpieczenia prawej flanki PiS przed Solidarna Polską
Z perspektywy czasu widać wyraźnie, że żaden plan Kaczyńskiego się tutaj nie udał. Minister sprawiedliwości nie utracił absolutnie nic ze swojego posiadania. Co więcej, to Ziobro był tym, który zmusił prezesa PiS do wejścia do rządu i formalnego wzięcia odpowiedzialności za państwo. „Bezkarność Plus” spadła z agendy, „Piątka dla zwierząt” została wycofana i dopiero ma powrócić po napisaniu ustawy od nowa. Być może na „święte nigdy”.
Podczas gdy głowę prezesa zaprzątały wewnątrzkoalicyjne roszady i spory, Polska jakoś musiała sobie radzić z przygotowaniami na jesienną falę koronawirusa. Rząd popełniał przy tym chyba wszystkie możliwe błędy. Wesela bardzo długo odbywały się z minimalnymi ograniczeniami, uparto się by posłać dzieci z powrotem do szkół.
Nie zrobiono nic już wtedy ledwo się trzymającymi służbami sanitarnymi. Nie wykonano żadnego kroku przeciwko ruchom antyszczepionkowym, będącym od samego początku wręcz „piątą kolumną” w służbie wirusa. Do niedawna kary za nienoszenie maseczki nie miały nawet ustawowej podstawy prawnej. A wszystko to pomimo ostrzeżeń ze strony nie tylko opozycji i mediów, ale także lekarzy.
W międzyczasie rządzący woleli zachowywać się jakby dalej trwała kampania wyborcza – szczuć na środowiska LGBT, doszukiwać się macek „radykalnej lewicy”. Do tego rządzący upewnili się, że organizacje prześladujące osoby homoseksualne będą miały zapewnioną ochronę ze strony chociażby policji.
To musiało skończyć się katastrofą, jesienna fala przyszła i zaczęła zmiatać polską służbę zdrowia. Jednak plan Kaczyńskiego w tym momencie obejmował tylko jedno: uspokojenie sytuacji na prawej flance swojej partii. Mówiąc wprost: pokazanie środowiskom ultraprawicowym, że nie muszą reorientować się na Ziobrę i Konfederację. Temu właśnie miał służyć wyrok Trybunału Konstytucyjnego w sprawie aborcji.
Zjednoczona Prawica nie jest teraz w stanie nic zaproponować protestującym – nawet gdyby chciała
Jak krótkowzrocznym trzeba być, by w środku pandemii wymuszać zerwanie kompromisu aborcyjnego, czego nie akceptuje przytłaczająca większość polskiego społeczeństwa? Cóż, jeśli Jarosław Kaczyński liczył, że ze względu na szalejącą epidemię Polacy nie będą protestować, to nie mógł się mylić bardziej.
Zjednoczona Prawica musi zdawać sobie sprawę z tego, że poparcie dla zaostrzenia przepisów aborcyjnych od zawsze oscyluje w Polsce w graniach kilkunastu procent. Było tak w 1993 r., 1997 r., tak jest i teraz. Kościół katolicki i ultrakonserwatyści w rodzaju Kai Godek nigdy nie mieli, nie mają i mieć nie będą poparcia społecznego w tej kwestii. W przeciwieństwie do konsensusu uznanych polskich prawników zrównujący prawa płodu i już narodzonego człowieka na płaszczyźnie prawa konstytucyjnego – choć w treści Konstytucji próżno szukać „życia poczętego”.
Wyrok Trybunału Julii Przyłębskiej wyprowadził setki tysięcy Polek i Polaków na ulicę. Nikt nie miał przy tym złudzeń – adresatem pretensji społeczeństwa nie był Trybunał Konstytucyjny, lecz Kościół i właśnie Jarosław Kaczyński.
Osiem gwiazdek wróciło ze zdwojoną mocą – często w formie już nieocenzurowanej. Do tego dołączyły inne dosadne, często wulgarne, sformułowania. Wszystko to pod symbolem czerwonej błyskawicy Strajku Kobiet. Doszło także do protestów w trakcie mszy w kościołach, oraz stosunkowo nielicznych ale głośnych aktów wandalizmu.
To w jaki sposób Jarosław Kaczyński odpowiada demonstrującym kobietom i opozycji w pierwszych dniach protestu budzi pytania nie tyle o jego kontrolę nad sytuacją, co wręcz o poczytalność prezesa PiS. Wystąpienie wicepremiera do spraw bezpieczeństwa narodowego w stylistyce generała Wojciecha Jaruzelskiego ogłaszającego wprowadzenie stanu wojennego błyskawicznie stało się przedmiotem kpin.
Równocześnie tymczasowy sojusz PiS z brunatną częścią prawicowego planktonu z pewnością nie przysłużył się interesom Zjednoczonej Prawicy. Co najwyżej pozwolił się wypromować szefowi samozwańczej „Straży Narodowej” w prorządowych mediach.
Plan Kaczyńskiego na zażegnanie ostatniego kryzysu przypomina do złudzenia plan Aleksandra Łukaszenki
Plan Kaczyńskiego na rozwiązanie kwestii protestów nie jest niczym odkrywczym. Wicepremier od razu oskarżył demonstrantów wprost o wszystko co najgorsze, wliczając w chęć zniszczenia Polski czy szpiegostwo. Politycy PiS i dziennikarze mediów rządowych prześcigali się w doszukiwaniu się powiązań pomiędzy czerwoną błyskawicą a symbolem nazistowskiego SS.
Teraz wygląda na to, że zamierza, wzorem Aleksandra Łukaszenki, zwyczajnie wziąć demonstracje na przeczekanie. Równocześnie jednak prezes PiS nie jest na razie w stanie szybko uciąć tematu za pomocą „kompromisowej” propozycji prezydenta Andrzeja Dudy. Kaczyński nie jest bowiem pewny większości parlamentarnej. Odłożenie w czasie posiedzenia Sejmu ma jedną wadę – rządzący nie są w stanie szybko stworzyć podstawy prawnej dla zasad narodowej kwarantanny i ewentualnego lockdownu.
Episkopat jakikolwiek kompromis w sprawie aborcji potraktuje jako zdradę. Kaja Godek, skądinąd słusznie, zawiadamia prokuraturę w sprawie nieopublikowania wyroku Trybunału Konstytucyjnego przez premiera Morawieckiego. A Solidarna Polska i konserwatywni posłowie PiS ani myślą popierać rozwiązania, które nie przewidywałoby rodzenia dzieci niezdolnych do egzystencji poza łonem matki. Partia Zbigniewa Ziobry nawet rozpoczęła małą ofensywę legislacyjną kręcącą się względem wsparcia hospicjów perinatalnych.
Jakby tego było mało, Jan Krzysztof Ardanowski zaczął coraz głośniej przebąkiwać o perspektywie utworzenia własnego koła poselskiego. Także próby zrzucenia na manifestacje aborcyjne winy za wykładniczy wzrost liczby zachorowań może spalić na panewce. Odpowiedź na pytanie „czy demonstracje roznoszą covid-19” wcale nie jest taka, jakiej chcieliby rządzących.
W ostatnich dniach wielu epidemiologów dosłownie wyśmiewało pisowskie próby narzucenia takiej narracji. A to naukowcy dementują słowa premiera i stwierdzają, że przygotowany przez nich model rozprzestrzeniania koronawirusa nie może obejmować demonstracji. A to inny lekarz wprost wskazuje na nierozerwalny związek przyczynowo-skutkowy pomiędzy wyrokiem w sprawie aborcji a protestami.
Plan Kaczyńskiego niedomaga w tylu aspektach, że trudno byłoby je wszystkie wyliczyć
Właściwie wszystkich wyżej opisanych potknięć i nieszczęść Zjednoczonej Prawicy, z wyjątkiem samej epidemii koronawirusa, można było uniknąć. Jednak to właśnie decyzje podejmowane przez Jarosława Kaczyńskiego nie tylko nie rozwiązywały problemu, ale także generowały kolejne. Czy to epidemia, czy to ambicje Zbigniewa Ziobry, czy to kiełkujące niezadowolenie społeczne – rzekomy plan Kaczyńskiego to jedynie próby wybrnięcia z kłopotów, w które samemu się wpakowało.
Warto przy tym wspomnieć, że powyższa – i tak zapewne przydługa – analiza nie obejmuje polityki międzynarodowej. Prezes PiS od lat traktuje ją jedynie jako narzędzie przydatne na potrzebny krajowe. Skutkiem jest narastający konflikt z Brukselą prowadzący do powiązania wypłat unijnych funduszy z przestrzeganiem zasady praworządności przez dane państwo.
Polska tymczasem nie chce nawet przyjąć niemieckiej pomocy w zwalczaniu epidemii – której to nasz kraj potrzebuje teraz a niedługo może potrzebować wręcz desperacko. W stosunkach transatlantyckich jest niewiele lepiej. Telewizja Polska od paru dni bezkrytycznie przyjmuje stanowisko Donalda Trumpa o sfałszowaniu wyborów w USA – które to najprawdopodobniej wygra Joe Biden. Polska tymczasem postawiła wszystko co mogła na reelekcję urzędującego prezydenta Stanów Zjednoczonych.
Co jeśli dla Kaczyńskiego Polska tak naprawdę jest niczym a gra toczy się wyłącznie o władzę?
Aparat władzy w państwie PiS jest nierozerwalnie związany z osobą prezesa tej partii. Podobnie było chociażby z marszałkiem Józefem Piłsudzkim i Sanacją. Bez woli prezesa jego współpracownicy nie są w stanie działać samodzielnie. Jarosław Kaczyński z kolei od lat jest znany z tendencji do zarządzania przez konflikt i celowego wywoływania chaosu we własnych szeregach. To dość destruktywna strategia.
Niestety, przekłada się wprost na sposób zarządzania Polską przez Zjednoczoną Prawicę. Chaos i nieporadność rządu w trakcie epidemii wynika w dużej mierze właśnie z decyzji politycznych prezesa Prawa i Sprawiedliwości. Trudno sobie wyobrazić, żeby politycy PiS tego nie widzieli. Zwłaszcza biorąc pod uwagę ostatnie spadki tej partii w sondażach. A jednak nikt się nie kwapi do powiedzenia otwarcie, że król jest nagi i nie panuje nad sytuacją.
Alternatywne wyjaśnienie tego fenomenu przedstawił w ostatnim czasie Ludwik Dorn, niegdysiejszy „trzeci bliźniak” w wywiadzie dla portalu Gazeta.pl. Jego zdaniem uwaga Jarosława Kaczyńskiego skupiona jest w pierwszej kolejności na zachowanie władzy w partii. Temu właśnie mają być podporządkowane ostatnie posunięcia prezesa PiS.
To znaczyłoby jednak, że plan Kaczyńskiego nie obejmuje takich kwestii jak „dobro Polski”. Można by wręcz zaryzykować stwierdzenie, że jeśli Dorn ma racje, to Polska dla prezesa PiS jest niczym – celem jest jedynie zachowanie władzy. Bo Kaczyński bez orbitującej dookoła niego partii staje się nikim.