Donald Tusk przymierza się do przejęcia władzy w Polsce, ale mało mówi o tym, co zmieni się wtedy na lepsze. Moja propozycja: obniżenie kosztów pracy.
Donald Tusk powrócił z Brukseli, a następnie czekał aż wszystko się w Polsce posypie do reszty, by następnie przypisać sobie łatkę zbawiciela narodu, który wyzwolił nas z pisowskiej niewoli. Choć Polska Jarosława Kaczyńskiego, zgodnie z prognozami po wersji demonstracyjnej z lat 2005-2007, dosłownie płonie: gospodarczo, finansowo, prawnie, społecznie i geopolitycznie, to liderowi Platformy Obywatelskiej jest trochę trudniej zwrócić na siebie uwagę, niż się tego spodziewał.
W mojej ocenie wynika to w dużej mierze z tego, że polska opozycja ma program wyłącznie negatywny. W swoich wystąpieniach publicznych krytykuje, jak w Polsce jest źle. Ale nie proponuje nic w zamian, jak gdyby umiejętność dostrzegania nieporadności PiS-u była już wystarczającym atutem, by nagrodzić ją głosami wyborców. W mojej ocenie elektoratowi wypadałoby jednak zaproponować też coś pozytywnego. Rozwiązania, które przekonają rodaków, że za Platformy Obywatelskiej coś zmieni się na lepsze. Odsunięcie PiS od władzy to oczywiście dobry argument, ale czy wystarczający? Kaczyński doszedł przecież do władzy dopiero po tym, jak przestał smęcić o domniemanym zamachu i zaczął proponować 500 plus.
Proponuję obniżyć koszty pracy
Jednym z pomysłów, który powinien znaleźć się na sztandarach partii zmierzającej po przejęcie władzy, powinno być wreszcie ukrócenie patologicznie wysokich kosztów pracy, czyli – krótko mówiąc – sposobu w jaki praca jest dziś opodatkowana. Jest to szczególnie dotkliwe w przypadku umów o pracę. Państwo zabiera blisko połowę wypłaty obywatelom, a ci niestety często są nieświadomi tego, ile wynosi ich rzeczywiste wynagrodzenie. Z tą niewiedzą od lat zdaje się walczyć dosłownie kilka środowisk, jak na przykład think tank Forum Obywatelskiego Rozwoju. Problem w tym, że ze swoim głosem przebijają się głownie do świadomych ekonomicznie elit, które co najwyżej utwierdzają się w już od dawna posiadanym przeświadczeniu.
Pracownik zarabiając „na rękę” 5000 złotych miesięcznie, rzadko zdaje sobie sprawę z tego, że jego wynagrodzenie brutto to tak naprawdę 7000 złotych. Jeszcze rzadziej pracownicy mają świadomość, że to również zakłamywana rzeczywistość i pracodawca każdego miesiąca musi sobie zarezerwować na utrzymanie takiego pracownika ok. 8400 złotych. Raz jeszcze – pracownik dostaje 5000 złotych. Szef wydaje 8400 złotych. A Państwo uwielbia narrację, w których to ten szef jest tym skąpym i złym, choć samo pobiera blisko 3400 złotych haraczu.
To oczywiste, że pracownik ma klawe życie
Osoby zatrudnione w ramach umowy o pracę wiodą naprawdę klawe życie, w którym często są zwolnione z odpowiedzialności egzystencjalnej za biznes, konieczności podejmowania decyzji o kluczowej wadze, mogą wyjechać na gwarantowany przepisami urlop, wyłączyć wieczorem telefon, rozchorować się, a przedsiębiorcy prowadzący działalność gospodarczą z zazdrością patrzą na to, jak ich dzień pracy zamyka się w ośmiu godzinach. Z drugiej strony – państwo zabiera im tytułem tego przywileju zdecydowanie najwięcej pieniędzy. Czy te pieniądze rekompensują komfort etatowego zatrudnienia?
W bardzo nieznacznym stopniu tak – wszakże spośród tych przykładowych 3400 złotych, część trafia do ZUS-u. Zdecydowana większość to jednak podatek dochodowy od osób fizyczny, który potem jest zwykle marnotrawiony przez niesprawnie zarządzane państwo.
Gdyby obniżyć koszt pracy w Polsce, ludzie byliby zamożniejsi – w wielu sytuacjach po prostu więcej pieniędzy z ich wynagrodzenia trafiałoby do ich kieszeni. Prawdopodobnie pracodawcy również życzliwiej spoglądaliby na umowy o pracę, tak pożądane przez państwo, bo dzięki nim de facto pracodawca przejmuje odpowiedzialność za byt socjalny obywatela. Pracownicy kosztowaliby mniej lub po prostu byliby lepiej wynagradzani, a w konsekwencji – zadowoleni, zmotywowani i efektywni. Można by też było zwiększyć zatrudnienie, wpływając korzystnie na konkurencję na rynku pracy i powstawanie nowych stanowisk. Dziś umowa o pracę jest utrapieniem dla wielu przedsiębiorców, tworząc przy okazji dysproporcję w warunkach rynkowych pomiędzy małymi przedsiębiorcami (dla których umowy o pracę zawsze wiążą się z pewnym ryzykiem), a często zagranicznymi korporacjami, które mogą sobie na tak drogą pracę pozwolić.
Mniejsze koszty pracy mają liczne zalety
Prywatnie jestem zwolennikiem ZUS. Ta przyjemność kosztuje mnie wprawdzie 1500 złotych miesięcznie, ale przynajmniej wiem, że jeśli wpadnę pod tramwaj – choćby w Mediolanie – to ktoś mnie potem gorzej lub lepiej poskłada w cenie ubezpieczenia. A może na stare lata państwo sypnie coś na czynsz i podstawowe leki.
Jeżeli ten system się utrzyma – tu już nie jestem takim optymistą – to jego ogólne założenia są dobre w obliczu lekkomyślności ludzkiej natury. Podatek dochodowy pobierany od pracowników nie stanowi jednak przesadnego zastrzyku do budżetu państwa. Jest marginalny w kontekście na przykład dochodów z VAT-u. Bardziej racjonalna polityka państwa, redukcja programów socjalnych pokroju 500 plus czy lepsze zarządzanie finansami publicznymi, mogłyby w prosty sposób pozwolić na obniżenie kosztów pracy, a w konsekwencji więcej pieniędzy w portfelach zatrudniających przedsiębiorców i pracujących Polaków. Co zawsze jest lepszym rozwiązaniem od tych pieniędzy w rękach Jacka Sasina.
Gdyby tak opakowane pomysły – ten należy traktować w charakterze inspiracji – ktoś z klasy politycznej odpowiednio zaprojektował i uprawdopodobnił realizację, niewykluczone, że skusiłby do siebie rzeszę niezdecydowanych wyborców. Niestety, tutaj wciąż najlepiej sprzedaje się rozdawnictwo, ale plastyczne obrazki z nieudolnymi politykami rozkradającymi państwo w swoich klikach mogłyby uczynić cuda tam, gdzie toczy się walka – o niezdecydowanych.