Postawmy sprawę jasno: Polska potrzebuje więcej lekarzy. Dlatego wcale nie skreślałem z góry pomysłu ministra nauki, by organizować kierunki medyczne także w mniej prestiżowych uczelniach. Niestety wygląda na to, że rację mieli ci, którzy od razu go wyśmiali. Dowód znajdziemy w tym, jak kształcenie lekarzy wygląda na łódzkiej Społecznej Akademii Nauk.
Mniej prestiżowe uczelnie też są w stanie zorganizować nauczanie medycyny poziomie, prawda…?
Rządzący jakiś czas temu doszli do słusznego wniosku, że jest w Polsce trochę za mało lekarzy. Nie wszystko można w tym temacie sprowadzić do arogancji i buty polityków władzy spod znaku „Niech jadą!” oraz pozostawiających wiele do życzenia warunków pracy. W kwestii kształcenia nowych medyków również nasze państwo popełnia od wielu dekad te same błędy. Ściślej mówiąc: medycynę kończy mniej absolwentów, niż nasze społeczeństwo potrzebuje lekarzy. Zwłaszcza jeśli uwzględnimy wszystkie czynniki wypychające ich za granicę.
Jak rozwiązać ten problem? Sprowadzanie specjalistów z zagranicy nie jest tak efektywnym rozwiązaniem, jak chcieliby tego rządzący. Nie dość, że Polska także o cudzoziemców musi konkurować z lepiej płacącymi państwami zachodnimi, to jeszcze środowisko lekarskie podnosi kwestię możliwych różnic w kompetencjach. Stąd sprzeciw wobec szybkiego uznawania zagranicznych dyplomów. W tej sytuacji nie pozostaje nic innego, jak postawić na szybsze kształcenie lekarzy.
Trzeba przyznać, że rządzący mieli całkiem ciekawy pomysł. A gdyby tak otworzyć kierunki medyczne także w mniejszych, mniej prestiżowych uczelniach wyższych? Warto przypomnieć, że kształcenie lekarzy na uczelniach zawodowych wcale nie oznaczało, że w przyszłości będą nas leczyć osoby, które skończyły zawodówkę. Dlatego wcale nie skreślałem z góry tej koncepcji. Otwarte pozostało jednak pytanie, jak mniejsze ośrodki akademickie poradzą sobie z organizacją nauczania medycyny. Odpowiedź można sprowadzić do puenty pewnego popularnego dowcipu o egzaminatorze i studentach: nie jest dobrze.
Wiceprzewodniczący Porozumienia Rezydentów Władysław Krajewski podsumował na portalu X (dawniej Twitter) kształcenie lekarzy na Społecznej Akademii Nauk w Łodzi.
Kto by się spodziewał, że otwierając kierunek za kierunkiem na opak, „byle był”, to później nie ma ani jakości kształcenia, ani przyjemności nauki, a sami studenci mają tylko straszną seminariozę i, kolokwialne mówiąc, sa wykiwani przez uczelnię.
Kształcenie lekarzy po nowemu woła o pomstę do nieba i zainteresowanie ze strony prokuratury
Z dalszej części wpisu Krajewskiego możemy się dowiedzieć, skąd tak ostra opinia. Uczelnia nie ma zaplecza pozwalającego na prowadzenie zajęć. Brakuje nawet oczywistych narzędzi dydaktycznych w postaci rzutników. Ćwiczenia przeprowadzane są w formule dodatkowych wykładów. Nie ma również najprostszych modeli anatomicznych, nie wspominając o laboratoriach. Budynek, w którym te mają się znaleźć, znajduje się dopiero w budowie.
Ktoś mógłby powiedzieć, że to nic takiego. Problem w tym, że przez brak laboratoriów kształcenie lekarzy w SAN odbywa się niezgodnie z sylabusem. Podanym przykładem jest nauczanie chemii. Zamiast przeprowadzania jakichkolwiek reakcji mamy do czynienia ze znanym z liceów liczenia zadań do znudzenia. W tej sytuacji nikogo chyba nie zdziwi zarzut, że o zajęciach w prosektorium nie ma mowy. Podstawowa organizacja zajęć również kuleje. Jako przykład podano tutaj histologię. Teoretycznie odbyć się miały cztery zajęcia, w rzeczywistości nie było żadnych. Ot, uczelnia nie może się dogadać z prowadzącym.
Nie da się ukryć, że daleko posunięcia elastyczność i odrobina prowizorki stanowią stały element części polskich niepublicznych uczelni wyższych. Zazwyczaj nie mam z tym większego problemu. Tutaj jednak mówimy o medycynie. Absolwentami tego kierunku mają być osoby, które będą przepisywać nam leki, albo kroić ludzi w taki sposób, żeby im pomóc, a nie ich zabić. Nie chodzi o żaden akademicki snobizm i elitaryzm. Kształcenie lekarzy nie pozostawia miejsca na bylejakość i działanie na pół gwizdkach.
Studia medyczne na łódzkiej SAN nie są darmowe. Rok nauki kosztuje od 23 000 do 32 000 zł. Ktoś dostatecznie złośliwy mógłby powiedzieć, że przywołane wyżej doniesienia balansują na granicy wypełnienia znamion przestępstwa oszustwa. Jeżeli tak to wygląda na innych nowostworzonych kierunkach medycznych, to możemy śmiało mówić o kompromitacji. Warto też się zastanowić nad tym, kto w ogóle do tego dopuścił. Odpowiedź jest tutaj bardzo prosta: obecny minister edukacji i nauki.