Kolejne głosowanie do skutku nasuwa jedno pytanie: po co nam w ogóle posłowie?

Państwo Dołącz do dyskusji (49)
Kolejne głosowanie do skutku nasuwa jedno pytanie: po co nam w ogóle posłowie?

PiS po raz kolejny przegrał w Sejmie głosowanie nad uchwałą Senatu. I po raz kolejny zaordynowano głosowanie do skutku. Odrzucenie formalizmu w tworzeniu i stanowieniu prawa w Polsce chyba poszło trochę za daleko. Po co nam w końcu posłowie, skoro wyniki ich głosowań realnie nie mają żadnego znaczenia?

Kolejne posiedzenie Sejmu, kolejne głosowanie do skutku – tym razem do przeprowadzenia reasumpcji wystarczyła „prośba od szefa”

Trzeba anulować, bo przegramy„. Te słowa pewnej posłanki PiS zapisały się w historii polskiego parlamentaryzmu. Zwłaszcza, że głosowanie do skutku stało się bardziej normą, niż wyjątkiem od reguły. Jeżeli z jakichś powodów większości rządowej nie pomoże reasumpcja głosowania, to zawsze można uchwalić nowelizację zanim jeszcze w życie wejdzie dopiero co podpisana przez prezydenta ustawa.

Kolejne głosowanie do skutku miało miejsce w nocy z czwartku na piątek. Chodziło, znowu, o uchwałę Senatu z poprawkami do jednej z ustaw przyjętych przez Sejm. Akurat padło na akt regulujący kwestię zatrudniania personelu medycznego spoza Unii Europejskiej. Zjednoczona Prawica przegrała, znowu, niewielką ilością głosów. I, znowu, trzeba było anulować. Tym razem padła „prośba od szefa” o reasumpcję głosowania.

Pan kazał, marszałek Sejmu musi. W powtórzonym głosowaniu wola polityczna po raz kolejny zatriumfowała nad sejmowymi procedurami. Komentować sprawę można różnie, w zależności od upodobań politycznych. Nie chodzi jednak ani o ustawę, senacką uchwałę czy w ogóle o to, kto ma w tym sporze rację. Kolejne głosowanie do skutku unaocznia dużo poważniejszy problem naszego państwa.

Paweł Kukiz w jednym miał rację – naprawdę mamy w Polsce „patriokrację”

Dawno temu był sobie ruch Kukiz’15. Ten po latach zapisuje się czarnymi zgłoskami w historii polityki. Nie tylko stał się parlamentarnym przyczółkiem dla narodowców i korwinistów, ale także wzmocnienia dla Zjednoczonej Prawicy w postaci koła Wolni i Solidarni. Nie wspominając nawet o udziale w Koalicji Polskiej, sprowadzającym się do wbicia PSL noża w plecy przy pierwszej okazji po przegranych wyborach prezydenckich. Teraz to, co z niego zostało ciąży powoli albo w kierunku PiS, albo politycznego niebytu.

Zanim jednak doszło do tych wszystkich nieszczęść, Paweł Kukiz miał jedną bardzo celną obserwację odnośnie sposobu funkcjonowania naszego państwa. Otóż posłowie nie są wcale przedstawicielami narodu, lecz żołnierzami swoich partyjnych wodzów. System wyborczy, czy szerzej: cały ustrój naszego państwa, skonstruowany jest w taki sposób, by państwem rządziły partie. Ściślej mówiąc: ich przywódcy – bo to oni rozdzielają miejsca na listach, pieniądze i synekury.

Trudno nazwać „demokratycznym” ustrój, w którym wpływ obywateli na wybór swoich przedstawicieli jest bardzo ograniczony. Zwłaszcza, że pomiędzy wyborami parlamentarnymi w legalny sposób nie jesteśmy w stanie nic zrobić naszym „przedstawicielom” a instytucja referendum obywatelskiego stanowi nieśmieszny żart.

Politycy ponoszą dzisiaj odpowiedzialność wyłącznie przed swoimi partyjnymi przywódcami, którzy rozliczają ich z punktu widzenia interesów danego stronnictwa. Biorąc pod uwagę, że w Polsce coś takiego jak „kultura polityczna” dawno już przestało istnieć, tolerancja wspomnianych wodzów na różne wybryki swoich żołnierzy jest bardzo wysoka.

W tych warunkach poseł, czy senator, ma właściwie tylko jedno zadanie. Głosować tak, jak im partia kazała. Problem w tym, że nawet tej prostej pracy nie są w stanie wykonywać dobrze – co wyraźnie udowadnia każde kolejne głosowanie do skutku.

Każde kolejne głosowanie do skutku pokazuje ile tak naprawdę znaczy mandat poselski czy senatorski

Po co w takim razie nam 460 posłów? Nie reprezentują interesów swoich wyborców, bo nie muszą. Nie muszą w ogóle przejmować się swoimi wyborcami, bo dysponują wolnym mandatem – czyli po wyborach mogą robić co chcą. Jedynym ich zmartwieniem jest to, czy przywódca wpisze ich na listy czy nie. Problem ten dotyczy w szczególności anonimową rzeszę posłów, którzy nie należą do grona przywódców poszczególnej partii. W najlepszym wypadku: nie są na tyle medialni, by stanowić samoistny atut dla partii.

Mandat wolny to w tym przypadku pojęcie kluczowe. Opiera się na założeniu, że poseł czy senator stanowi niejako emanację woli swoich wyborców. Można nawet zaryzykować stwierdzenie, że to pozostałość po ceremoniale zamierzchłych czasów, w których sprawy państwa traktowano poważnie. Tyle tylko, że jeśli traktujemy posłów jak bezwolne stado owiec mające głosować tak, jak partia sobie życzy, to cały ten specjalny status szlag jasny trafia.

Skoro więc naród ze swoich przedstawicieli pożytku żadnego nie ma, to może lepiej byłoby mieć ich nie 460 a na przykład 60? Mniejsza liczba przedstawicieli to mniejsze koszty, dużo łatwiej byłoby ich wszystkich spamiętać. Do tego partie miałyby dużo mniej krewnych, przyjaciół i „zasłużonych działaczy”, którym należy się jakaś synekura. Problem w tym, że ustrojowo patrząc liczba przedstawicieli nie ma żadnego znaczenia.

III Rzeczypospolita nie jest w stanie skutecznie bronić się przed zakusami partii politycznych

Ustrój Polski skonstruowany jest w taki sposób, że władza ustawodawcza ma prymat nad wszystkimi pozostałymi. Skądinąd wbrew konstytucyjnym normom programowym głoszącym chwalebny ideał równowagi pomiędzy władzami. Rząd tworzy większość parlamentarna, prezydent nie ma szans na wybór bez poparcia partii. Sądownictwo parlamentowi udało się w ostatnich latach w większości opanować.

Tymczasem tak naprawdę władza ustawodawcza nie jest żadną władzą. Czym jest dzisiaj mandat poselski czy senatorski? Od momentu, w którym głosowanie ma wynik niezgodny z wolą partii – niczym. Prawdziwą władzę trzymają partie polityczne – w których z kolei władzę sprawuje zwykle przywódca, czasem z kliką swoich najbliższych współpracowników. Warto dodać, że taka władza sprawowana jest „bez żadnego trybu”, w sposób nieprzewidziany przez Konstytucję. To po prostu oligarchia przebrana w szatki demokracji.

Być może część zwolenników partii rządzącej doszukuje się teraz w niniejszym felietonu kolejnej tyrady wymierzonej w ich politycznych ulubieńców. Niesłusznie. Nie chodzi bynajmniej o to, żeby krytykować akurat PiS i koalicjantów. Owszem, żadne stronnictwo wcześniej nie eksploatowało niedomagań systemu z taką bezczelnością i brutalną wręcz szczerością. Proces gnicia instytucji państwa nie zaczął się jednak wcale od Prawa i Sprawiedliwości.

Wszystko wskazuje na to, że ustrój III Rzeczypospolitej był zepsuty od samego początku. Grzechem pierworodnym ustrojodawcy było naiwne założenie, że partie polityczne będzie cechować odpowiedzialność za państwo i zdolność do samoograniczenia. Że partie nie staną się w którymś momencie Partią, tą z ustroju z którym po 1989 r. mieliśmy niby zerwać. Że istnieje jakaś granica tego, do czego politycy się jednak nie posuną.

Dlatego obowiązująca Konstytucja nie zawiera żadnych skutecznych mechanizmów obronnych przed rozpychaniem się łokciami przez dostatecznie zdeterminowaną partię polityczną. Efekt jest w gruncie rzeczy łatwy do przewidzenia.