PiS co drugi dzień obiecuje kolejna elektrownię atomową. Ale od pół roku nie potrafi zmienić prawa wiatrakowego

Państwo Środowisko Technologie Dołącz do dyskusji
PiS co drugi dzień obiecuje kolejna elektrownię atomową. Ale od pół roku nie potrafi zmienić prawa wiatrakowego

Polski rząd, jak już coś robi, to z rozmachem. Właśnie ogłosił, że zbuduje nie jedną, nie dwie, a trzy elektrownie atomowe. I oczywiście zgadzamy się jak bardzo potrzebne są to inwestycje. Ale zaczną one nam służyć dopiero za dekady. Tymczasem więcej prądu z elektrowni wiatrowych możemy mieć już teraz. Problem w tym, że od pół roku wbrew obietnicom „zasada 10H” wciąż obowiązuje.

Zasada 10H – miało jej już nie być, a jest

O naiwny ja. Kiedy na początku lipca słuchałem konferencji minister klimatu i środowiska Anny Moskwy, faktycznie uwierzyłem że wracają elektrownie wiatrowe. No bo skoro członek rządu mówi wprost, że znowelizuje prawo utrudniające budowę ekologicznych farm energetycznych, to dlaczego miałbym w to powątpiewać, prawda? A jednak. Mijają kolejne miesiące, a ustawa wciąż nie trafiła do Sejmu pod głosowanie. Wszystko za sprawą sprzeciwu koalicjanta PiS – Solidarnej Polski. Tylko, że gdyby władza była odpowiedzialna, to sięgnęłaby w tej sprawie po głosy opozycji, która jak najbardziej poparłaby zniesienie zasady 10H. Tak się jednak nie dzieje.

Przypomnijmy czym jest zasada 10H, wprowadzona przez pierwszy rząd Prawa i Sprawiedliwości w 2016 roku. Chodzi w niej o to, by elektrownia wiatrowa nie była budowana w odległości mniejszej niż dziesięciokrotność wysokości turbiny wraz z uniesionymi łopatami od najbliższych zabudowań mieszkalnych. Zasada była jednym z pierwszych elementów „dobrej zmiany”, jaką wprowadził PiS, twierdząc że realizuje w ten sposób interes małych wiejskich społeczności. A te miejscami były przeciwne wiatrakom, z mniej lub bardziej racjonalnych powodów.

Zasada 10H, zgodnie z jej założeniem, zahamowała w Polsce rozwój energetyki wiatrowej. Dla PiSu w 2016 roku zielone inwestycje niespecjalnie były do czegokolwiek potrzebne, więc nie myślał o konsekwencjach takich działań. Konsekwencje poczuliśmy w 2022 roku, kiedy Rosja napadła na Ukrainę, a Polska stanęła w obliczu poważnego kryzysu energetycznego. Wtedy nasz rząd obudził się i pomyślał, że może jednak dałoby się zlikwidować ograniczenie na farmy wiatrowe. Minister Moskwa ogłosiła to na początku wakacji i od tego czasu cisza… jak makiem zasiał.

Na atom poczekamy długie lata

Zatem rząd z jednej strony buduje sobie wizerunek sprawczego, pokazując że elektrownia atomowa w Polsce już niedługo stanie się faktem. Z drugiej – nie jest w stanie za pomocą jednej ustawy, której przyjęcie nic nie kosztuje, polepszyć sytuacji energetycznej już teraz, a nie za dekadę (kiedy zacząć ma działać pierwszy reaktor elektrowni w gminie Choczewo). Wszystko za sprawą politycznego klinczu, w jakim znalazł się PiS, nie mogąc liczyć w tej sprawie na głosy Solidarnej Polski.

Tylko co właściwie by się stało, gdyby przy tym jednym głosowaniu skorzystać z głosów opozycji? Nie takie rzeczy już się w Zjednoczonej Prawicy działy i jakoś Ziobro z Kaczyńskim nadal współpracują. Szczerze wątpię, żeby akurat kwestia prawa wiatrakowego miałaby ów układ rozsadzić. Szczególnie że chodzi tu o strategiczny interes Polski. Farmy wiatrowe na Bałtyku to bowiem przecież kwestia dalekiej przyszłości. Tymczasem te na lądzie mogłyby ulżyć nam w nadchodzących latach i oddalić chociażby widmo blackoutu. Rządzie, czas zdjąć klapki z oczu!