Trwa protest nauczycieli. Pedagodzy domagają się podwyżek, tymczasem rząd nie ma pieniędzy. To nie powinno nikogo dziwić, w końcu wszystkie wolne środki pójdą na realizację „Piątki Kaczyńskiego”. Zaskakujące jest natomiast uzasadnienie takiego wyboru priorytetów ze strony rządu. Rzekomo sztandarowe programy są skierowane dla wszystkich. Tylko, czy aby na pewno?
Problemy z żądaniami podwyżek rząd sprawił sobie sam, na własne życzenie
Trzeba przyznać, że najprawdopodobniej nie takiego rozwoju wypadków spodziewał się „Obóz Dobrej Zmiany”, kiedy zapowiedziano tzw. „Piątkę Kaczyńskiego”. Zwiększenie wydatków socjalnych, w szczególności rozszerzenie programu 500 Plus na pierwsze dziecko, zaowocowało lawiną żądań podwyżek w szeroko rozumianej budżetówce. Nie powinno to w żadnym wypadku dziwić. W końcu, skoro państwo najwyraźniej nie ma już co robić z pieniędzmi, to czemu nie podniesie także pensji swoim pracownikom? Chęć poprawy losu młodych rodziców już jakoś do Polaków nie przemawia, być może czasami z powodu zachowania samych matek i ojców.
Najgłośniejszym z protestów jest ten nauczycielski. Tymczasem ci, trzeba to powiedzieć jasno, wcale nie stanowią żadnego wyjątkowego przypadku. Tak samo urzędnicy ZUS, KRUS, pracownicy sądów, czy rozmaitych placówek kulturalnych, za swoją pracę otrzymują zdecydowanie zbyt mało. Praca urzędnika również bywa niewdzięczna, obrzydzana przez rozbudowaną biurokrację i inne absurdy typowe dla służby publicznej. Także oni pracują z ludźmi – i to nie z niegrzecznymi dziećmi i problemową młodzieżą, tylko często roszczeniowymi i awanturującymi się klientami administracji. Tyle tylko, że szeregowy urzędnik pracujący poza wielkim miastem o takich kwotach jakie oczekują nauczyciele mogą tylko pomarzyć. Nic więc dziwnego, że w poszczególnych instytucjach użyteczności publicznych wrze.
Dzisiaj nauczyciele, jutro urzędnicy? Tymczasem rząd nie ma pieniędzy na żadne podwyżki
Problem w tym, że art. 78 ust. 3 ustawy o służbie cywilnej zabrania pracownikom tejże angażować się w strajki i protesty, które mogłyby zakłócić pracę danego urzędu. Nauczycielski scenariusz w administracji musiałby powtórzyć się z naruszeniem obowiązującego prawa. Przepis ten, w zasadzie, ma swoje uzasadnienie. W końcu Służba Cywilna ma stanowić państwu profesjonalną kadrę administracji działającą z takim samym oddaniem niezależnie od tego, kto tym państwem akurat rządzi. Niestety, w zamian za ograniczenie prawa do strajku urzędnik nie dostaje od ustawodawcy zupełnie nic.
Oczywiście, bardzo łatwo o dysonans poznawczy pomiędzy władzą a pracownikami budżetówki. Ci pierwsi patrzą na średnie zarobki, wzbogacone przez wszelkie hipotetycznie możliwe dodatki – i widzą, że sytuacja nie wygląda źle. Zresztą, trzeba przyznać, że sytuacja polityków i ich protegowanych upchniętych tu i ówdzie jest całkiem niezła. I to pomimo tego, że „ma być skromniej”. Dyrektorzy instytucji państwowych zarabiają przyzwoite pieniądze. Zwłaszcza w Narodowym Banku Polskim. Tymczasem sami pracownicy skupiają się – jak na złość – na tym, jakie faktycznie kwoty wpływają co miesiąc na ich konta. Szczególnie dobrze widać to zjawisko na przykładzie sporu rządzących z nauczycielami i przedstawianych przez stronę rządową danych, odnośnie tego ile zarabia nauczyciel. Najdelikatniej mówiąc, prawdopodobnie zmanipulowanych.
Mateusz Morawiecki przyznaje, że rząd nie ma pieniędzy i nie będzie miał w dającym się przewidzieć czasie
Powszechne oburzenie wywołały słowa ministra Krzysztofa Szczerskiego o tym, że nauczyciele też mogą przecież skorzystać z programu 500 Plus. Teraz w ten sam ton uderzył sam premier Mateusz Morawiecki. Ten przyznał w programie „Gość Wiadomości” w TVP Info, że rząd nie ma pieniędzy na spełnienie postulatów nauczycieli. Oczywiście, przekonywał o ustępstwach i dobrej woli strony rządowej. To zrozumiałe. Niestety, padło pytanie o to, jak to możliwe, że rząd nie ma pieniędzy dla nauczycieli, za to na „Piątkę Plus” już się znajdą. Premier odparł, że są to programy rozwojowe skierowane dla wszystkich.
Z 500 Plus może, zdaniem Mateusza Morawieckiego, skorzystać każdy. Nauczyciel, urzędnik, górnik, taksówkarz, poseł, każdy – ta rada jest przecież skierowana tak naprawdę do każdego niezadowolonego Polaka. Tyle tylko, że to oczywista nieprawda. Oczywistym jest, że żeby mieć dziecko, trzeba spełnić szereg określonych warunków. Przede wszystkim, by spłodzić kolejnego obywatela, potrzeba dwóch osób. To wyklucza z programu kawalerów, tych zadeklarowanych i tych, których życie ułożyło się niekoniecznie po ich myśli. 500 Plus przechodzi koło nosa osobom bezpłodnym. Co więcej – i co bardzo istotne przy omawianiu protestów i niezadowolenia – na pieniądze od rządu nie mogą liczyć osoby poza wiekiem rozrodczym. To całkiem sporo nauczycieli, czy urzędników właśnie. Nie wspominając już nawet o tym, że rodzice, którzy zdążyli odchować swoje dzieci po wejściu w życie programu „Rodzina 500 Plus” żadnego wyrównania przecież nie dostaną.
Premierowi wydaje się najwyraźniej, że skoro jest 500 Plus, to godna pensja Polakom już nie jest potrzebna
Warto w tym momencie wrócić do różnych spojrzeń na tą samą kwestię pomiędzy rządem a niezadowolonymi ze swoich zarobków Polakami. Z punktu widzenia premiera, wszystko jest w porządku. Przecież jest 500 Plus, rząd wreszcie daje obywatelom namacalne pieniądze. Czego ci od niego jeszcze chcą? Problem w tym, że protestujący i inni niezadowoleni chcą podwyżek zasadniczo po to, by poprawić swoją stopę życiową. 500 złotych miesięcznie nie pokryje kosztów utrzymania dziecka. Siłą rzeczy, skorzystanie z dobrej rady premiera dałoby skutek dokładnie odwrotny do zakładanego.
Premier rozmija się z prawdą także co do rozwojowego charakteru samych rządowych propozycji, przynajmniej właśnie w kwestii 500 Plus. Owszem, więcej pieniędzy trafi do rąk obywateli, co w teorii powinno znowu stymulować konsumpcję. Część z nich wróci także do fiskusa dzięki podatkom, głównie od towarów i usług oraz akcyzie. Niestety, nie ma nic za darmo. Jednym ze skutków wprowadzenie 500 Plus najprawdopodobniej jest wzrost inflacji, który zresztą powoduje, że samo świadczenie traci na realnej wartości. Na waloryzację też rząd nie ma pieniędzy.
Potencjalni reprezentanci narodu nie wydają się myśleć o jego przyszłości, wolą przejadać nieswoje pieniądze
Co więcej, pieniądze wydane na „przywracanie godności społeczeństwa”, bo przecież dzieci w Polsce więcej się jakoś nie rodzi, mogły być spożytkowane na rozwój gospodarki, myślenie o przyszłych pokoleniach, rozwiązywanie problemów dnia dzisiejszego żeby „jutro” nas nie przytłoczyły. Albo przynajmniej na poprawę funkcjonowania samego państwa. Zamiast rozdawać świadczenia „wszystkim”, rządzący mogliby na przykład podnieść pensje w najbardziej niedofinansowanych częściach budżetówki, chociażby i w ramach walki z nierównościami pomiędzy metropoliami a mniejszymi miejscowościami. Mogliby chociażby zrealizować obietnice dane nie tak dawno lekarzom rezydentom.
Niestety, przejadamy rozwój kraju w prawdopodobnie szczytowym momencie dobrej koniunktury. Rząd nie ma pieniędzy już teraz. Co będzie w przyszłym roku, czy za cztery lata? Warto podkreślić, że choć niniejszy tekst może się wydawać kolejnym pamfletem na Prawo i Sprawiedliwość, w rzeczywistości wcale nim nie jest. Dzieje się tak dlatego, że przecież opozycja proponuje Polakom dokładnie to samo. Pomijając może 500 Plus dla osób niepracujących i nieposzukujących pracy. W praktyce skutek byłby ten sam, być może z większą ilością fikcyjnych bezrobotnych marnujących w ten sposób czas potencjalnych pracodawców i rządowe pieniądze. Wygląda na to, że demokracja przedstawicielska w Polsce jest w swoistym kryzysie. Reprezentanci, których możemy sobie wybrać wcale nie wykazują się lepszym rozumieniem rzeczy, niż przeciętny wyborca. Więc po co nam oni?