Niemiec rząd przyjął właśnie projekt ustawy, na mocy którego od 3 kwietnia rozpocznie się sprzedaż biletu komunikacyjnego obowiązującego w całym kraju. Na uruchomienie innowacyjnego rząd federalny planuje przekazać landom 1,5 miliarda euro. W Polsce finansowanie komunikacji publicznej ze środków państwowych nie istnieje, a efekty tego są w ostatnim czasie bardzo widoczne.
Za 49 euro po całym kraju
Już za niecałe dwa miesiące Niemcy chcą wprowadzić bilet komunikacyjny, który będzie ważny we wszystkich środkach transportu w każdej części kraju. Jego koszt to jedyne 49 euro. Gdzie jest haczyk? Nowy bilet nie będzie obowiązywać w autobusach i pociągach dalekobieżnych. Pomimo tego pomysł i tak jest rewolucyjny, a więc może zyskać wielu zwolenników. Zwłaszcza, że D-Ticket będzie kontynuacją już sprawdzonego rozwiązania.
Latem 2022 roku rząd federalny Niemiec czasowo wprowadził bilet miesięczny za jedyne 9 euro. Takie regulacje obowiązywały przez trzy miesiące, a ich założeniem było wsparcie obywateli w trudnych czasach. Efekt był odczuwalny, bo z komunikacji publicznej zaczęli korzystać nie tylko mieszkańcy największych miast, ale także tych mniej zaludnionych obszarów. Pozostawienie samochodu w domu zaczęło się po prostu opłacać i to nawet kosztem dłuższego czasu dojazdu.
Pomysł jednego biletu na cały kraj okazał się strzałem w dziesiątkę, stąd nasi zachodni sąsiedzi postanowili wprowadzić go na stałe. Nikt w Niemczech nie ma jednak zamiaru przerzucić całego ciężaru tego przedsięwzięcia na landy. Do 2025 roku rząd deklaruje pokrycie połowy kosztów D-Ticket w wysokości 1,5 miliarda euro. Drugie tyle mają wyłożyć lokalne władze. Jest to podejście zupełnie odmienne od tego, które spotykamy na naszym podwórku.
W Polsce komunikacja publiczna powoli umiera, a rząd niewiele robi, by to zmienić
Ciężar utrzymania komunikacji publicznej w Polsce spoczywa w całości na samorządach. Z roku na rok jest to coraz większe obciążenie gminnych budżetów, które i tak w największych miastach od lat trudno spiąć. Więcej pieniędzy lokalne władze wydają jedynie na oświatę, choć tam można przynajmniej liczyć na subwencję. Efekt jest taki, że zamiast rozwoju komunikacji mamy jej powolne zwijanie, a jednocześnie nieustanne podwyższanie cen biletów.
Brak środków na finansowanie komunikacji publicznej jest odczuwalny od wielu lat. Prawdziwe problemy ujrzały jednak światło dzienne w czasie epidemii COVID-19. Praca zdalna i brak kontaktów międzyludzkich przyczyniły się do licznych ograniczeń oraz limitów w autobusach i tramwajach. Gminy często wypuszczały więc na trasy stałą liczbę pojazdów, choć pasażerów kupujących bilety było znacznie mniej. Swoje zrobiła też wojna w Ukrainie, która wpłynęła na wzrost cen paliw i energii elektrycznej. Nagle okazało się, że samorządy nie mają już pieniędzy na utrzymywanie komunikacji publicznej w obecnym kształcie.
Po wakacjach mocno odczuli to mieszkańcy Krakowa, Poznania, Bydgoszczy czy Warszawy. Od września na ulice wyjechało bowiem nawet o 1/4 mniej autobusów i tramwajów niż jeszcze parę miesięcy wcześniej. Mniejsze miasta do tej pory stawiały opór, jednak już po kilku miesiącach także i w nich dochodzi do cięć. Od początku 2023 roku drastyczną redukcję w kursowaniu autobusów miejskiego przewoźnika zapowiedziało Opole. Doszło do tego pomimo równoczesnej podwyżki cen biletów.
Powód jest prosty – samorządy nie są już w stanie samodzielnie udźwignąć ciężaru utrzymywania komunikacji publicznej. Choć w ubiegłym roku, po wielu apelach, rząd objął stałą ceną prądu także transport publiczny, to takie działania nie są wystarczające. Poza kosztami eksploatacji miejscy przewoźnicy muszą też znaleźć sposób chociażby na zatrzymanie u siebie kierowców. Problemy kadrowe to kolejna duża bolączka, a wynikają one głównie ze zbyt niskich wynagrodzeń. O podwyżkach trudno z kolei mówić, gdy w Warszawie wpływy z biletów wystarczają na pokrycie jedynie 1/5 kosztów transportu.
Finansowanie komunikacji publicznej musi się zmienić, podobnie jak nasze myślenie o jej znaczeniu
Głównym celem wprowadzenia jednego biletu komunikacyjnego w Niemczech wcale nie jest odciążenie portfeli obywateli. Jest to jedynie jeden ze środków zachęcenia ich do wspólnej troski o środowisko. Hasłem przewodnim D-Ticket jest bowiem „nasz klimat potrzebuje jednego biletu”. Niemcy dobrze wiedzą, że do dbania o środowisko potrzeba czegoś więcej niż tylko wielkich słów. Efekt jest taki, że za niewiele ponad 230 złotych u naszych zachodnich sąsiadów można przez miesiąc jeździć po całym kraju. W Polsce za taką cenę trudno jest sfinansować przejazd wszystkimi środkami transportu chociażby w Trójmieście.
Tymczasem od lat wiadomo, że to właśnie spaliny wydzielane przez samochody najbardziej przyczyniają do powstawania smogu w dużych aglomeracjach. Rozwój komunikacji publicznej ma więc kluczowe znaczenie dla ograniczenia emisji CO2. Niestety jak dotąd żadna ekipa rządząca nie rozumie bądź nie chce zrozumieć tego prostego schematu. Jest to o tyle dziwne, że w przypadku dotowania komunikacji publicznej efekt finansowy mógłby być taki sam jak w przypadku dalszego rozwoju programów socjalnych. Różnica byłaby taka, że Polacy nie dostawaliby pieniędzy na konto, a zaoszczędzali je na comiesięcznych kosztach dojazdu do pracy. I to właśnie ten niuans raczej nie spodoba się politykom, którzy wytracą z ręki argument w postaci haseł – „te pieniądze dostaliście od nas”.