Serial „Barwy szczęścia” to obraz bolesnej nieznajomości prawa w Polsce

Gorące tematy Na wesoło Rodzina Dołącz do dyskusji (430)
Serial „Barwy szczęścia” to obraz bolesnej nieznajomości prawa w Polsce

Zderzenie z rzeczywistością polskich seriali bywa bolesne. Z wielu powodów. Jest to rozrywka, nad którą można się zastanowić tylko w przypadku, kiedy ktoś bardzo nie lubi ciszy i woli posłuchać rozprawiających o niczym aktorach. Oczywiście są produkcje lepsze i gorsze, zwykle jednak codzienne wieczorne pasmo zalicza się do tych drugich.

Jednym z hitów wieczornego pasma telewizji polskiej są „Barwy szczęścia”. Serial, który pomimo kilku lat emisji, cieszy się dobrą oglądalnością i rzeszą oddanych fanów (jak nietrudno się domyślić głównie wśród kobiet). W serialu znajdziemy trochę oklepanych życiowych prawd, romansów, rodzinnego życia, polityki, spraw światopoglądowych i o zgrozo… prawa. Tak, bo twórcy serialu od czasu do czasu wypełniają edukacyjną misję i uświadamiają społeczeństwo. Niestety do tego potrzebny jest lepszy konsultant i to szybko.

Rozwód z „Barwami szczęścia”

Jeżeli ktoś nawet w minimalnym stopniu czerpie swoją wiedzę prawną z seriali to powinien natychmiast przestać. Ostatni odcinek „Barw szczęścia” jest tego najlepszym przykładem. Twórcy serialu dość mocno uprościli postępowanie rozwodowe, do tego stopnia, że nie do końca wiadomo, w jakim systemie prawnym się odbywało.

Rozwód rodziców ojca syna Kasi Górki (sami zobaczcie jakie to skomplikowane) nie tylko rządził się swoimi prawami, ale przekonywał ludzi do jakiejś niestworzonej wizji sądu. Naprawdę tak trudno sprawdzić w przepisach, jak wygląda rozwód w Polsce i pokazać go bez zwykłego cyrku?

W serialu mamy podaną życzeniową papkę, która nie przystaje do rzeczywistości. Dowiadujemy się takich rzeczy jak np. tego, że wina wpływa na kwestię późniejszego podziału majątku, niestawienie się na rozprawie rozwodowej skutkuje wydaniem wyroku zaocznego, a na salę rozpraw można wparować jak do pokoju. Mało tego życzliwy sędzia poczeka, aż zainteresowana strona łaskawie pojawi się w sądzie.

„Barwy szczęścia” vs rzeczywistość

Niestety rozprawy tak nie wyglądają, sekretarka nie wywołuje sprawy z pamięci, nie patrząc nawet na wokandę. Żaden sędzia nie poczeka na zainteresowane strony, bo w kolejce czeka kilka bądź kilkanaście następnych spraw. Na salę rozpraw nie można wejść ot tak sobie, rzucając od niechcenia tekst o ustalaniu czegoś z sędzią za plecami przeciwnej strony i prowadzeniu sprawy na własnych zasadach.

Chcąc dochodzić winy rozpadu małżeństwa, wystarczy napisać odpowiedź na pozew, nie ma potrzeby urządzania cyrku przed salą rozpraw. Niestawienie się na pierwszą rozprawę poskutkuje zawieszeniem postępowania na trzy miesiące, a nie wydaniem wyroku zaocznego.

Drodzy twórcy serialu – jak już pokazujecie rozwody, to przynajmniej zatrudnijcie dobrego konsultanta, bo większych bzdur już dawno nie oglądałam.

Tak jak Kuchenne Rewolucje obrazują, jak Polacy podchodzą do biznesu, tak „Barwy szczęścia” pokazują, jak podchodzą do prawa. Sąd to wbrew temu, co stara się pokazać serial nie cyrk, a instytucja działająca w granicach przepisów. Może gdyby twórcy dołożyli więcej staranności przy tworzeniu poszczególnych odcinków, nie serwowaliby takiej papki intelektualnej do bezrefleksyjnego wpatrywania się w telewizor.