Jeżeli Donald Trump umrze, to kto będzie rządził Ameryką?

Gorące tematy Zagranica Dołącz do dyskusji (136)
Jeżeli Donald Trump umrze, to kto będzie rządził Ameryką?

Donald Trump jest zarażony koronawirusem, a na dodatek z racji wieku oraz niezdrowego trybu życia znajduje się w grupie osób szczególnie zagrożonych chorobą. 

Oczywiście urzędującemu prezydentowi Stanów Zjednoczonych życzymy długiego życia w dobrym zdrowiu i jeszcze wielu lat spędzonych na polu golfowym. Jesteśmy przekonani, że wraz z rodziną niebawem wkrótce wrócą do zdrowia.

Natomiast rok 2010 nauczył nas w Polsce, że o czarnych scenariuszach warto rozmawiać. Ciągłość konstytucyjna Polski po katastrofie Smoleńskiej została zachowana, zadziałały ustawowe procedury, co moim zdaniem jest nieco niedoceniane w debacie publicznej. Bo to wcale nie takie oczywiste w młodych demokracjach.

Czy Donald Trump umrze? Oby nie. Wydaje się, że Amerykanie mają sytuację pod kontrolą i podjęli stosowne środki prewencyjne, by prezydent USA miał jak najlepszą opiekę medyczną.

Kto będzie rządził Ameryką, jeżeli Donald Trump umrze?

Stany Zjednoczone kwestię śmierci prezydenta w trakcie pełnienia urzędu mają jednak uregulowaną w sposób bardzo przemyślany. Mieli na to czas, ponieważ USA istnieją nieprzerwanie od 250 lat. Przez ten czas traciły też kilku prezydentów w czasie trwania kadencji i to z kolei nakazywało wypracować kilka mechanizmów.

Jak to często w tego typu sytuacjach bywa – początkowo punktem wyjścia był zwyczaj. W przypadku opróżnienia urzędu prezydenta na skutek jakieś nienaturalnej przyczyny, w pełnieniu obowiązków zastępował go wiceprezydent.

Tę kwestię Amerykanie zdecydowali się sformalizować dopiero w 1967 roku, XXV poprawką do Konstytucji, gdzie ustanowiono oficjalną linię sukcesji. W pewnym stopniu te rozwiązania przyjęły zresztą kształt zbliżony do Polski, ponieważ pierwszym do przejęcia urzędu był wiceprezydent, ale gdyby z jakiegoś powodu było to niemożliwe – następny w kolejce byłby spiker Izby Reprezentantów, a dopiero potem przewodniczący pro tempore Senatu. Podobnie wygląda to – nieco wbrew logice – w Polsce, gdzie choć Senat jest izbą wyższą od Sejmu, to jednak Marszałek Sejmu jest naturalnym zastępcą Prezydenta (tak też się stało w 2010 roku, gdy będący Marszałkiem Sejmu Bronisław Komorowski zaczął pełnić obowiązki Prezydenta).

Zasadnicza różnica – poza brakiem urzędu wiceprezydenta – to oczywiście fakt, że w Polsce rozpisujemy ponowne wybory. Wiceprezydent USA sprawuje urząd prezydenta do zwyczajowego końca kadencji. To z kolei oczywiście zawsze rodzi teorie spiskowe, jak na przykład podejrzewania Lyndona Johnsona o udział w zamachu na Kennedy’ego.

Fanom House of Cards szczegółów tego mechanizmu nie muszę zresztą tłumaczyć.

Donald Trump mógłby zostać zastąpiony przez Mike’a Pence’a

Biorąc jednak pod uwagę, że mierzymy się nie z zamachami, ani nie z katastrofami lotniczymi, kwestia sukcesji staje się jeszcze bardziej skomplikowana. Nic bowiem nie szkodzi na przeszkodzie (wybaczcie katastroficzne scenariusze), by w tak tragicznych okolicznościach Mike Pence, Nancy Pelosi czy Chuck Grassley również zmarli z powodu koronawirusa.

Linia sukcesji liczy sobie jednak aż kilkunastu sekretarzy. Nie precyzuję liczby, ponieważ liczba departamentów może się zmieniać, natomiast sekretarz w amerykańskim rządzie nie musi być urodzony na amerykańskiej ziemi. To czyni go w pełni zdolnym do służby swojego państwu, ale objęcie urzędu prezydenta byłoby wbrew konstytucji. Przykładowo – sekretarz transportu, Elaine Chao, urodziła się na Taiwanie i wypada z linii sukcesji.

Prezydent USA ma wielu następców. Dlaczego tylu?

Pomiędzy sekretarzem obrony i sekretarzem zasobów naturalnych (kolejno 6. i 8. osobą w kolejności sukcesji) znajduje się też Prokurator Generalny USA.

Niektórych mogłoby dziwić, że ta lista składa się aż z kilkunastu nazwisk, ale kraj taki jak Stany Zjednoczone nie może sobie pozwolić na „bezkrólewie”. Co więcej, przyczyn śmierci tych osób może być wiele. Na przykład zamach terrorystyczny w czasie spotkania gabinetu z prezydentem.

Z tego też względu w czasach Zimnej Wojny narodził się zwyczaj, by jeden z członków rządu był separowany od reszty jako tzw. Designated Survivor.