Warszawskie ROD zajmują większą powierzchnię od Żoliborza, Ochoty czy Pragi Północ. Obrońcy ROD wycierają sobie buzię betonem i emerytami

Nieruchomości Dołącz do dyskusji
Warszawskie ROD zajmują większą powierzchnię od Żoliborza, Ochoty czy Pragi Północ. Obrońcy ROD wycierają sobie buzię betonem i emerytami

Artykuł na temat zaorania ROD-ów wywołał prawdziwą burzę, doprowadzając do przedziwnego sojuszu podzielających ten podgląd lewicy z prawicą. Przeciwni byli, bez zaskoczenia, dzierżawcy ROD. 

Kilka dni temu nawoływałem do zaorania warszawskich ROD, wskazując szereg argumentów o ich niezbyt silnym stanie prawnym, niskiej wydajności gruntowej, często nieestetycznym wpływie na otoczenie oraz na sabotowaniu rozwoju miasta.

Wiele osób podzieliło mój pogląd i moje argumenty, ale oczywiście – zgodnie z przewidywaniami – pojawiła się też złość i frustracja, spotkałem się z zarzutami, że tekst pisany jest na zamówienie deweloperów, co oczywiście odbieram jako przejaw ograniczonych map mentalnych u wybranych komentujących.

Oczywiście, abstrakcyjni deweloperzy, którzy nawet nie mają gwarancji, że w ogóle zostaliby dopuszczeni do tych gruntów, smarowali aż miło. No bo przecież po prostu nieprawdopodobne jest żeby komuś nie podobała się wielka ogrodzona połać jego okolicy, na którą może sobie swobodnie wejść w porywach do 500 osób, podzielona na koczujących tam bezdomnych i pleśniejące altanki. To jest po prostu fizycznie niemożliwe, musi nad tym wszystkim sprawować pieczę masońsko-deweloperski spisek wielkich budowniczych.

Skąd tak nieprzejednana obrona ROD?

Zasadniczo obrona ROD przez ROD-owców mnie nie dziwi, nie bulwersuje, rozumiem ją. Jeżeli ktoś dysponuje jakimś bardzo korzystnym przywilejem, to będzie go bronił. Posiadanie rekreacyjnej działki w centrum Warszawy jest oczywiście takim przywilejem i nie dziwię się, że wielu nie chce się z nim rozstać.

Warto pamiętać, że ewentualna likwidacja ROD to nie tylko utrata tego przywileju, ale też zainwestowanych pieniędzy. Bo na przykład od czasu pandemii kwitnie rynek odsprzedawania ogródków działkowych, te transakcje wyceniane są na kilkadziesiąt tysięcy złotych, gdzieniegdzie dało się słyszeć nawet o takich za 200 tysięcy. Co więcej, nie każdy ROD straszy przecież menelami i zaroślami. Inwestowano w nowe altanki, a niektórzy poszli o krok dalej z samowolami budowlanymi, które w przypadku ogródków działkowych są nielegalne.

Tu swoją drogą ciekawostka, bo kilka lat temu to samo Ministerstwo Inwestycji i Rozwoju chciało dokonać abolicji dla samowolnej budowlanki w tego typu ogródkach działkowych. W roli tego rozsądnego wystąpił nie kto inny, jak Polski Związek Działkowców (!), stanowczo protestując i dobitnie wskazując, że jest to kompletnie sprzeczne z ideą ROD, a tego typu osoby są szkodnikami. To było mocne, niech mają chwilę chwały, do hymnu powstać.

Ale ROD-owcy to jest nadal margines, a Warszawa potrzebuje ziemi

Z wyżej wskazanych powodów, ja zarówno w pierwszym, jak i obecnym artykule podtrzymuję, że likwidacja warszawskich ROD nie musi się odbywać na zasadzie brutalnego pozbawienia przywilejów bez żadnej formy rekompensaty. To często atrakcyjne grunty, które miastu zwrócą się z nawiązką. Zarobi na nich.

Być może z dzierżawcami, by nie zostali z zupełnie gołymi rękami mimo ponoszonych nakładów (nawet jeśli robili to lekkomyślnie), da się jakoś porozumieć w drodze specustawy czy innej formy ugody, żeby nie mieli poczucia oczywistej krzywdy – choć na każdym kroku należy przypominać, że oni nie są właścicielami gruntu, ich prawa do tych działeczek naprawdę są bardzo ograniczone. Powinni mieć to na uwadze w przeszłości i ogół mieszkańców dużych miast (w tym przypadku Warszawy) nie może odpowiadać, jeśli nie mieli. Pamiętajmy też, że nie chodzi o wszystkie warszawskie ROD, tylko o te, które okupują strategicznie istotne obszary miasta – na Mokotowie, Woli czy Pradze Południe. Myślę, że taki na przykład ROD na Paluchu jeszcze przez wiele lat może czuć się bezpieczny i spełnia swoje zadanie – agroturystyki z dala od cywilizacji.

Czy ROD to walka z betonozą?

Czytając komentarze pod moim poprzednim artykułem natrafiałem na dwa przewijające się w kółko rodzaje argumentów za ROD. Pierwszym z nich była moja rzekoma wola zabetonowania całego miasta. Powiem wprost – tu mnie trochę macie. Nie będę ukrywał, że mam takie staroświeckie myślenie o świecie, że jednak lepiej jak w wielkim mieście ludzie mieszkają bliżej jego centrum, niż na obrzeżach. Że może jednak lepsze jest miasto, w którym rodzina z dwójką dzieci mieszka na Mokotowie, zamiast codziennie dojeżdżać do centrum z bloku na głębokiej Białołęce. Jeśli choć część ROD udałoby się zamienić na osiedla mieszkalne byłoby super. Wydaje mi się jednak, że argument z gatunku „ROD – strażnik zieleni” jest wybitnie nietrafiony, bo co przeciętnemu Warszawiakowi po zieleni, która jest ogrodzona? Do której dostęp ma w danej okolicy kilkaset, góra kilka tysięcy uprzywilejowanych osób? Która jest zaniedbana i straszy z daleka?

To jest mniej więcej taki sam poziom argumentu, jak gdyby ktoś sobie posadził pomidorki na balkonie, a potem domagał zwolnienia z czynszu, bo w ten bohaterski sposób walczy z głodem w Afryce.

Warszawskie ROD-y są zlokalizowane w i tak najbardziej zielonych miejscach Warszawy. Na uboczu Pola Mokotowskiego, Parku Arkadia, Rezerwatu Jeziorko Czerniakowskie, przy Parku Wyględów. Myślę, że mieszkańcy większości warszawskich dzielnic zabiłyby za tak „zabetonowane” dzielnice, nawet gdyby powierzchnię wszystkich mokotowskich ROD-ów faktycznie zalać betonem. A przecież nie musi tak być – mogą tam powstać nowoczesne, ekologiczne osiedla, przestrzeń biurowa z narzuconymi wymogami ekologii czy miejsca rozrywkowe. Wreszcie, również parki i miejsca rekreacji – tam, gdzie już nie ma takiego parku – ale ogólnodostępne dla wszystkich.

Szczytem bezczelności jest bowiem pisanie o zabetonowaniu, gdy z perspektywy przeciętnego mieszkańca Warszawy ROD-y dokładnie tym właśnie są. Otoczonym płotem zamkniętym terenem, pozbawionym jakichkolwiek właściwości użytkowych, za to szpetnym i nierzadko utrudniającym np. komunikację.

Zielona betonoza przy ul. Odyńca (fot. Google Street View). Przechodnie mogą podziwiać wyhodowaną przez panią Graczykową odmianę piwonii, która w ogrodniczy sposób kontestuje wszechobecny kult pieniądza i na pierwszy rzut oka może budzić skojarzenia ze słupami reklamowymi Toyoty czy Media Markt

Emerytura na ROD-os?

W Warszawie mamy około 400 000 emerytów. Tymczasem liczba działek w całym mieście wynosi około 30 000. Przyjmijmy, że 15 000 w sensownych lokalizacjach, które dałoby się wykorzystać lepiej. Ja jednak na każdym kroku słyszałem, że czemu tak okrutnie uparłem się na to, by odbierać emerytom ostatnią radość ich życia. No więc ponownie zmierzam do meritum – nie emerytom, tylko wąskiej grupce wybranych, uprzywilejowanych emerytów – podczas gdy zdecydowana większość z nich dogorywa sobie w kamieniczkach i jedyny kontakt z naturą jaki ma, to na balkonie lub… w publicznym parku.

Oczywiście argumentum ad emerytum pojawiało się tylko wtedy, gdy było wygodne. Bo kiedy wspominałem, że wiele działek jest zaniedbanych, straszy, mało kto się nimi zajmuje, to czytałem o tym, że mam błędny obraz sytuacji, że ROD to teraz rozrywka młodzieży, która chce obcować z naturą i wypoczywa pieląc grządki.

Miasto w mieście

Gdyby zsumować łączną powierzchnię wszystkich warszawskich Rodzinnych Ogrodów Działkowych, to wyszłaby z tego konkretna dzielnica. Większa nawet od Żoliborza, Ochoty czy Pragi Północ.

Mam ogromny szacunek do prawa własności. Gdyby więc ROD były tak skonstruowane, że działkowicze są właścicielami swoich działek – cóż, trzeba by było zacisnąć zęby. Tak na szczęście nie jest, to są bardzo często grunty miejskie, a działkowicze powinni byli się przez lata liczyć z tym, że pewnego dnia miasto może się o nie upomnieć. I głęboko wierzę, że właśnie teraz nadszedł ten czas. Efektywne wykorzystanie przestrzeni w szeroko rozumianym centrum miasta jest kluczowe z punktu widzenia jego mieszkańców.