Zakaz sprzedaży alkoholu na stacjach benzynowych to mylenie skutku z przyczyną

Państwo Zakupy Zdrowie Dołącz do dyskusji
Zakaz sprzedaży alkoholu na stacjach benzynowych to mylenie skutku z przyczyną

Rząd ma nowy pomysł na zwalczanie alkoholizmu. Zakaz sprzedaży alkoholu na stacjach benzynowych ma nawet poparcie byłego premiera Mateusza Morawieckiego. Pytanie brzmi: czy to aby na pewno dobry pomysł? Trudno oprzeć się wrażeniu, że takie ograniczenie będzie miało także negatywne konsekwencje, głównie dla pracowników samych stacji.

Rząd Donalda Tuska chce zwalczać pijaństwo poprzez odcięcie kupujących od nocnego źródła wyskokowych trunków

Minister zdrowia Izabela Leszczyna przyznała w rozmowie z Radiem ZET, że resort analizuje propozycje wprowadzenia zakazu sprzedaży alkoholu na stacjach benzynowych. O ich przygotowanie poprosić miał sam premier Donald Tusk. Skąd ten pomysł? Sama minister wskazała przede wszystkim na „skutki leczenia osób, które nadużywają alkoholu, obciążają wszystkich podatników”. Nie sposób jednak nie zauważyć, że kierowcy są jedną z tych grup, które absolutnie nie powinny sięgać po alkohol. Zwrócił na to poprzedni szef rządu Mateusz Morawiecki, który okazał się entuzjastą tego konkretnego pomysłu rządu.

Popieram tę propozycję. Alkoholizm jest złem i wszystko, co prowadzi do zwiększenia możliwości kupowania alkoholu, zwłaszcza w okolicznościach takich, gdzie może to służyć bardzo złym zachowaniom — w tym przypadku mam na myśli kierowców, którzy niestety czasami jeżdżą po alkoholu, dopuszczając się zbrodni, tak trzeba powiedzieć — to jest coś złego. Jestem za tym, aby jak najbardziej ograniczać spożycie alkoholu i taka rzecz może do tego doprowadzić.

Teoretycznie zakaz sprzedaży alkoholu na stacjach benzynowych musi uzyskać aprobatę koalicjantów Koalicji Obywatelskiej. Wydaje się jednak, że w tym przypadku możliwe jest osiągnięcie jakiejś formy współpracy ponad podziałami. Nie oznacza to oczywiście konsensusu. Propozycję już teraz krytykują politycy Solidarnej Polski oraz europoseł Lewicy Łukasz Kohut. Trudno także powiedzieć, w jaki sposób zachowa się Konfederacja, tradycyjnie zabiegająca o głosy kierowców. Próba wprowadzenia zakazu najprawdopodobniej skończy się więc jakąś formą politycznej awantury.

Najważniejszym pytaniem, jakie możemy sobie w tym momencie zadać, jest to, czy zakaz sprzedaży alkoholu na stacjach benzynowych byłby w ogóle skuteczny. Teoretycznie ograniczanie podaży wyskokowych trunków przynosi pewne rezultaty. Nocny zakaz sprzedaży alkoholu w Krakowie zaowocował przecież zauważalnym ograniczeniem liczby pijackich ekscesów w tym mieście. Analogia nasuwa się sama, bo w obydwu przypadkach chodzi o klientów spontanicznych, których nagle naszła ochota na alkohol. Osoby planujące zakup z wyprzedzeniem nie będą przecież miały z nim żadnego kłopotu. W tym właśnie tkwi problem.

Zakaz sprzedaży alkoholu na stacjach benzynowych teoretycznie ma mocne podstawy

Zakaz sprzedaży alkoholu na stacjach benzynowych z pewnością byłby jakąś formą profilaktyki. Zgadzam się przy tym ze słowami Marcina Warchoła z Solidarnej Polski. Stwierdził on, że „to ograniczenie wolności przedsiębiorstw, które wcale nie spowoduje spadku pijaństwa”.

Rzeczywiście: zakaz w żaden sposób nie rozwiąże już istniejących problemów alkoholowych. Osoba uzależniona po prostu będzie zmuszona do znalezienia sobie kolejnego sposobu na zdobycie upragnionego trunku. Jeżeli nie kupi go w mieście, to pojedzie na stację benzynową. Jeśli i tę możliwość mu odbierzemy, to zawsze może udać się nieco dalej, do sklepu w gminie, w której takie ograniczenia nie obowiązują. Zabierzemy mu i to, to prawdopodobnie sięgnie po bimbrownictwo.

Osoba  po prostu szukająca trunków na spontaniczną wieczorną imprezę rozumuje w podobny sposób. Skoro ma samochód, to odległość nie stanowi dla niej aż takiego problemu. Właśnie w tym tkwi popularność stacji benzynowych jako punktu sprzedaży alkoholu. Piwo i wódka może i są tam strasznie drogie, za to są dostępne niezależnie od humorków gmin i godzin otwarcia poszczególnych sklepów. Eksperci sugerują, że takie osoby też bardzo często cierpią na jakąś formę problemu alkoholowego.

Ogólnokrajowa prohibicja w USA posypała się z powodów, które pozostają aktualne także dzisiaj. Z jednej strony takich ograniczeń nie da się utrzymać. Gdyby było inaczej, to nie mielibyśmy żadnego problemu z narkomanią. Drugi powód jest nawet bardziej istotny. Państwo jest nawet bardziej uzależnione od alkoholu niż ogół społeczeństwa. Mowa oczywiście o wpływach z akcyzy. Wtedy potrzebowały ich pogrążone w kryzysie Stany Zjednoczone, dzisiaj bez nich nie domknąłby się żaden budżet. Ponownie: gdyby było inaczej, to już dawno obowiązywałby całkowity zakaz sprzedaży papierosów.

W praktyce taka forma prewencji nie jest w stanie rozwiązać już istniejących problemów alkoholowych

To nie koniec niedomagań „podażowej” metody walki z pijaństwem. Obowiązująca ustawa o wychowaniu w trzeźwości pozwala gminom na tworzenie różnych lokalnych praw ograniczających dostęp do alkoholu. W grę wchodzi nie tylko nocna prohibicja, ale na przykład lokowanie sklepów w pewnej odległości od kościołów, szkół czy przedszkoli. Czy to wyeliminowało w Polsce pijaństwo? W żadnym wypadku. Ot, co z oczu, to z serca.

Poseł Warchoł ma także rację, że zakaz sprzedaży alkoholu na stacjach benzynowych uderzy w przedsiębiorców. Nie ma się co oszukiwać: całkiem sporo tego typu punktów funkcjonuje w systemie całodobowym właśnie dlatego, że sprzedaje alkohol. Likwidacja takiej możliwości dla niektórych firm oznacza koniec działalności. Najczęściej jednak ucierpią po prostu pracownicy i kierowcy. Ci pierwsi przestaną być potrzebni do pracy w godzinach nocnych, ci drudzy już nie kupią paliwa. Stacja po prostu będzie czynna wtedy, kiedy jest w miarę rozsądny ruch na drogach.

Jeżeli nie zakaz sprzedaży alkoholu na stacjach benzynowych, to w takim razie co? Wydaje się, że skuteczniejszym rozwiązaniem są ustawowe próby sterowania popytem. Pierwszym ze sprawdzonych sposobów są oczywiście podatki. Nie bez powodu kolejne rządy systematycznie zwiększają akcyzę na alkohol. Im wyższa cena, tym na mniejszą ilość wódki czy piwa stać przeciętnego konsumenta. Tym samym siłą rzeczy wypije mniej. Jeżeli to nie wystarcza, to ustawodawca zawsze może sięgnąć po karną daninę, na przykład w rodzaju tzw. podatku od małpek.

Kolejnym problemem jest reklama alkoholu. Ktoś mógłby w tym momencie argumentować, że ta przecież od dawna jest niedozwolone. Jest jednak małe „ale”: reklamy piwa mają się dobrze, nawet jeśli wyświetlane są po godzinie 20:00. Browary są przez ustawodawcę traktowane w sposób wyjątkowo łagodny także w kwestiach związanych ze sponsorowaniem wydarzeń sportowych. Ktoś dostatecznie złośliwy mógłby zaryzykować stwierdzenie, że to najlepszy sposób na oswajanie stosunkowo młodego konsumenta z konsumpcją alkoholu.

Być może lepszym pomysłem byłyby zmiany w tym właśnie kierunku? Sugerowane przez minister zdrowia dalsze ograniczenia reklamy w telewizji to proteza, ze względu na spadek znaczenia tego medium, zwłaszcza wśród osób młodych. Warto także pomyśleć o stworzeniu nowej ustawy o przeciwdziałaniu alkoholizmowi. Obowiązująca jest już wręcz archaiczna i nie przystaje do realiów współczesności.