Aplikacja uniwersytecka to nie zamach na wolność samorządów. To zwyczajnie dobry pomysł, na którym skorzysta cały rynek

Codzienne Dołącz do dyskusji (88)
Aplikacja uniwersytecka to nie zamach na wolność samorządów. To zwyczajnie dobry pomysł, na którym skorzysta cały rynek

Prawniczy internet wrze od czasu, jak minister Warchoł powiedział, że w Ministerstwie Sprawiedliwości rozważa się utworzenie aplikacji uniwersyteckiej. W gąszczu argumentów o zamachu na wolność samorządów niewiele mówi się o tym, że system kształcenia aplikantów faktycznie wymaga zmiany. Aplikacja uniwersytecka mogłaby zapoczątkować zmiany, na których skorzystaliby wszyscy.

Studia prawnicze nie przygotowują do wykonywania zawodu prawnika. Trudno się temu dziwić, w końcu wydziały prawa nie są szkołami zawodowymi. Skupiają się na wykładaniu teorii i ogólnych zasad, co samo w sobie nie jest złe, jednak bez połączenia tego z praktyką nie przynosi oczekiwanych rezultatów. Studenci prawo postrzegają jako coś oderwanego od rzeczywistości, ewentualnie jako wyliczankę, której nauczą się na pamięć i poszpanują przed znajomymi, najlepiej z innych wydziałów. Koniec końców jest taki, że przeciętny absolwent wydziału prawa nie potrafi napisać prostego pozwu, nie mówiąc już o sporządzeniu jakiejkolwiek umowy. Od tej zasady są oczywiście chlubne wyjątki, jednak można je policzyć na palcach ręki. To są ludzie, którzy mieli szczęście do profesora, który akurat ich tego nauczył lub tacy, którzy dość wcześnie zaczęli dorabiać w kancelarii i tam nauczyli się kilku praktycznych rzeczy.

Odbywanie aplikacji nie różni się zbytnio od studiowania prawa. Jedyną różnicą jest to, że nieco więcej osób podczas aplikacji pracuje w kancelarii niż na studiach. Co prawda sama aplikacja składa się z części praktycznej, za którą odpowiada patron, oraz z teoretycznej. Szkolenia prowadzą poszczególne samorządy prawnicze. Patron zazwyczaj w aplikancie widzi tanią siłę roboczą, która musi od rana do wieczora siedzieć w pracy ku chwale kancelarii, której wcale nie musi płacić. Dowcip, że aplikant różni się od balkonu tym, że ten drugi jest w stanie utrzymać rodzinę, nie wziął się z kosmosu. Część praktyczna to nic innego jak powtórka ze studiów. Te same nudne zajęcia w połączeniu z prowadzeniem dzienniczka obecności, za którego nieoddanie można wylecieć z aplikacji łatwiej, niż za złą ocenę z kolokwium.

Ostatecznie aplikacja wcale nie przygotowuje lepiej do wykonywania zawodu niż studia prawnicze. Bez wątpienia jest to najpopularniejsza ścieżka dojścia do zawodu, lecz nie przesądza to o tym, że jest wspaniale. To raczej męka, przez którą trzeba przejść, rodzaj frycowego, jakie trzeba zapłacić za możliwość noszenia togi z wymarzonym żabotem. Do wykonywania zawodu najlepiej przygotowuje praktyka, a model skoncentrowany na wałkowaniu samej teorii zupełnie pomija ten aspekt. Samorządy nawet nie muszą się za bardzo starać, przecież praktycznie nie ma innej drogi dojścia do zawodu niż aplikacja, a młody prawnik musi przez to przejść czy tego chce, czy nie. Z biznesowego punktu widzenia to sytuacja idealna. Efekt jest taki, że najlepiej przygotowany młody radca prawny czy adwokat to taki, który miał szczęście pracować w kancelarii z ludźmi, którzy faktycznie go czegoś nauczyli, a nie wykorzystywali do robienia zdjęć akt w sądach czy parzenia kawy.

Aplikacja uniwersytecka to dobry pomysł, który może znacząco wpłynąć na jakość kształcenia aplikantów

Dla uporządkowania należy wspomnieć, że każda aplikacja jest odpłatna. Aplikacja adwokacka i radcowska trwają po trzy lata, a roczna opłata, jaką musi wnieść aplikant, wynosi około 5000 zł. To wynika z przyjętego przelicznika względem minimalnego wynagrodzenia.

Opłata roczna za aplikację radcowską jest równa 2,6-krotności minimalnego wynagrodzenia za pracę ustalonego na podstawie przepisów ustawy z dnia 10 października 2002 r. o minimalnym wynagrodzeniu za pracę.

Przez trzy lata aplikant wydaje więc za tą wątpliwą przyjemność ponad 15 tysięcy złotych. Dodam tylko, że w 2018 roku aplikację adwokacką rozpoczną 1603 osoby, a radcowską 2342.

Rolnik podawał się za prawnika i udzielał porad ,,prawnych” – i co z tego?

Zupełnie nie rozumiem oburzenia samorządów o pomyśle wprowadzenia aplikacji uniwersyteckiej. Przede wszystkim ten model wcale nie miałby zastąpić dotychczasowych aplikacji prawniczych. Poza tym tylko naiwni myślą, że studenci nie korzystają z korepetycji. Co bardziej majętni uczęszczają na liczne kursy czy szkolenia oferowane przez podmioty prywatne, a które bardziej uczą praktycznych umiejętności niż wykłady. Ostatecznie również egzamin zawodowy przeprowadza nie samorząd, a zewnętrznie Ministerstwo Sprawiedliwości. Co za różnica gdzie młody prawnik nauczy się podstaw wykonywania zawodu, skoro i tak wszyscy zdają ten sam egzamin?

Jeżeli zatem uczelnie, w ramach przygotowywania programu takiej aplikacji uniwersyteckiej skupią się głównie na kwestiach praktycznych, a nie na bezsensownym powtarzaniem materiału ze studiów, jestem przekonany, że to właśnie tam aplikanci będą się zgłaszać. Przecież czy nie tak działa wolny rynek? Młodzi prawnicy wybiorą taką ścieżkę, podczas której będą mieli większe szanse na naukę potrzebnych rzeczy. Warto by było dać im prawo wyboru, aby okazało się, czy aplikacja korporacyjna faktycznie jest taka niezastąpiona.