Przeludnienie planety najwyraźniej nam jednak nie grozi

Gorące tematy Społeczeństwo Zagranica Dołącz do dyskusji (577)
Przeludnienie planety najwyraźniej nam jednak nie grozi

Przeludnienie planety od dawna rozbudza wyobraźnię zarówno naukowców, jak i zaangażowanych w troskę o ochronę środowiska zwykłych ludzi. Co, jeśli w pewnym momencie ludzi zrobi się na tyle dużo, że swoją działalnością nieodwracalnie wpłyną na środowisko? Okazuje się, że ta smutna perspektywa nam jednak najpewniej nie grozi.

Przeludnienie planety spędza sen z powiek ludzkości już od końca XVIII wieku

Niejaki Thomas Malthus w 1798 r. opublikował pracę naukową zawierającą rozważania na temat wpływu wzrostu populacji na zamożność społeczeństwa. Biorąc pod uwagę ograniczoną ilość zasobów, a także plonów rolnych, wysnuł on hipotezę, że niekontrolowany wzrost demograficzny prędzej czy później doprowadzi do klęski głodu i nędzy. W miarę rozwoju naszej cywilizacji, rewolucji przemysłowej czy informacyjnej, koncepcje Malthusa zostały powiązane także z problemem ochrony środowiska. Na tej hipotezie wyrosły także rozmaite absurdalne teorie spiskowe, w myśl których na przykład rządy celowo prowadzą depopulację planety.

Przez przeludnienie planety nie należy rozumieć, że nagle będzie panować taki ścisk, że więcej ludzi się fizycznie nie zmieści. Im więcej przedstawicieli naszego gatunku żyje na Ziemi, tym więcej potrzeba żywności, by ich wykarmić. Wydajność upraw jest ograniczona, więc trzeba by ciągle zwiększać ich areał. To z kolei nie pozostaje bez wpływu na stan środowiska. Do tego należy dodać emisję gazów cieplarnianych, zarówno z przemysłu czy energetyki jak i hodowli zwierząt. W ten sposób katastrofa przewidywana przez Malthusa nabiera realnych kształtu.

Im łatwiej przetrwać i utrzymać się na starość, tym mniejsza dzietność

Tempo przyrostu ludności wcale nie rośnie tak szybko, jak przewidywał to Malthus i późniejsi teoretycy. Teoretycznie w 2050 r. Ziemię ma zamieszkiwać 10 miliardów ludzi, w 2100 aż 11 miliardów.  Wszystko przez dzietność spadającą w miarę wzrostu zamożności poszczególnych społeczeństw. Malthus w swoich wyliczeniach nie przewidział, że w miarę jak te się bogacą, spada chęć do posiadania dużej ilości potomstwa. Jak podawał portal Obserwator Gospodarczy, taka tendencja pojawia się po kolei w niemal wszystkich państwach rozwijających się a wychodzących stopniowo z biedy.

W większości dużych państw świata współczynnik dzietności spadł poniżej poziomu zastępowalności pokoleń. Zapaść demograficzna dotyka także chociażby Polski. Zresztą, obecni rządzący starają się na wszystkie sposoby zwiększyć współczynnik urodzeń. Temu podporządkowana jest cała polityka prorodzinna, w postaci 500 Plus czy przebąkiwania o przywróceniu „bykowego”. Szczególnie jednak widać istotę problemu na przykładzie państw azjatyckich. Indie miały niedługo zastąpić Chiny jako najbardziej ludny kraj planety, tymczasem współczynnik dla tego kraju spadł do poziomu 2,24 urodzeń na kobietę. Prawdopodobnie w najbliższym czasie spadnie jeszcze bardziej, do 2,14 urodzeń do 2025 r. Być może Państwo Środka pozostanie jednak krajem o największej liczbie ludności? Także bardzo ludny Bangladesz zbliża się do poziomu zastępowalności pokoleń. Inne azjatyckie kraje, takie jak Tajlandia czy znana ze starzejącego się społeczeństwa Japonia są już wyraźnie poniżej.

Do końca tego stulecia może wzrosnąć znaczenie stopniowo wydobywającej się ze skrajnej nędzy Afryki

Trzeba jednak zwrócić szczególną uwagę na Afrykę, zwłaszcza na jej część położoną na południe od Sahary. W ostatnich latach sytuacja życiowa tamtejszych mieszkańców zauważalnie się poprawiła. Spadł chociażby stopień umieralności niemowląt. Nie oznacza to, że zapóźnienie cywilizacyjne państw afrykańskich da się nadrobić szybko i łatwo. To z kolei może oznaczać, że przejście od powszechnej wielodzietności do modelu rodziny znanego z bardziej rozwiniętych społeczeństw może zająć więcej czasu niż gdzie indziej. Szacuje się, że proces ten w Afryce Subsaharyjskiej może zająć nawet dwa razy dłużej, niż w pozostałych częściach planety.

To z kolei może oznaczać jedno: stopniowy wzrost udziału mieszkańców Afryki w całości ziemskiej populacji. Obecnie wynosi on ok. 1/7, według szacunków prezentowanych przez Obserwator Gospodarczy w 2050 może wzrosnąć do 1/5 a do 2100 nawet do 1/3. Warto zauważyć, że to wciąż nie jest poziom współczesnej Azji. Na największym kontynencie w 2018 r. żyła większość ludzkości – przeszło 4,5 miliarda do 7,7 miliardów ludzi mieszkających na Ziemi. Nie oznacza to bynajmniej, że skutki wzrostu populacji, oraz zamożności, Afryki dla zglobalizowanej gospodarki nie będą istotne. Już teraz o wpływy w Afryce intensywnie zabiegają chociażby Chiny.

Zamiast teoretyzować jak powstrzymać nieistniejące przeludnienie planety, należałoby się zastanowić jak nie zniszczyć środowiska naturalnego

Warto także zauważyć, że spadek dzietności wraz z poprawą warunków bytowych mieszkańców nie omija także Afryki. Przykładem mogą być względnie bogate, jak na afrykańskie realia, RPA, Afryka i Kenia. Być może, skoro Malthus się mylił, to i współczesne szacunki naukowców rozmijają się z rzeczywistością? Stopniowy spadek populacji wraz z rozwojem gospodarczym i wzrostem zamożności ludzkości oznacza w takim przypadku, że przeludnienie planety jako takie staje się problemem raczej wydumanym. Niestety, konsekwencje rozwijających się światowych gospodarek są jak najbardziej rzeczywiste.

Mowa przede wszystkim o skutkach dla środowiska – globalnym ociepleniu, produkcją zanieczyszczeń i odpadów wszelkiej maści. Człowiek przekształca Ziemię w sposób niespotykany do tej pory historii planety, w sposób zły zarówno dla przyrody, jak i dla samej ludzkości. Skutki tych działań są coraz wyraźniej widoczne i trafiające, na szczęście, do świadomości opinii publicznej oraz rządów. W takiej sytuacji przeludnienie planety to jedna z ostatnich rzeczy, którymi powinniśmy sobie zaprzątać głowę. Ochrona środowiska jako takiego, przed bardziej namacalnymi skutkami działalności człowieka niż rozmnażanie, wydaje się ważniejsze.