W sieci, może nawet w naszym bezpośrednim otoczeniu, można spotkać osoby, które bez większego skrępowania opowiadają o tym, jak kupują coś w sklepie internetowym, używają, a po 14 dniach, „jak im się znudzi”, korzystają z prawa odstąpienia od umowy.
Nie mamy aż tyle czasu, by rozwodzić się nad czysto moralnym aspektem tej sprawy. Pozwolę więc sobie ograniczyć się do określenia adekwatnego dla portalu prawno-firmowo-społecznego, czytanego głównie przez osoby z dobrym wykształceniem, dobrym statusem zawodowym i po trzydziestce: cebulactwo.
„Odstępowacze” to jednak patologia przede wszystkim biznesowa i to zarówno patrząc z punktu widzenia sklepu internetowego, jak i nas – innych konsumentów. Ustawa o prawach konsumenta wprowadziła w 2014 roku 14-dniowe prawo do odstąpienia od umowy zawartej na odległość. Nie żeby wcześniej prawo polskie nie przewidywało podobnej (10-dniowej) możliwości, ale jakoś właśnie wtedy instytucja ta szczególnie się spopularyzowała.
Jest to w mojej ocenie instytucja niezła, pożądana, a może wręcz konieczna. A to choćby dlatego, że z kupowanym produktem nie jesteśmy w stanie zapoznać się tak jak w sklepie. I nagle okazuje się, że cudowny dres ręcznie szyty przez piękne modelki pod Rawą Mazowiecką – jak wynika z opisów na Facebooku – to tak naprawdę tandeta z AliExpress. Oczywiście można by się było domagać zwrotu pieniędzy na podstawie przepisów o rękojmi, ale jednak instytucja odstąpienia od umowy bez podania przyczyny w niekwestionowany sposób procedurę tę ułatwia. Możemy ubranie przymierzyć, czasem nawet kilkanaście ubrań, w różnych rozmiarach i w komfortowych warunkach domowego zacisza. Dla niektórych sklepów internetowych jest to na tyle istotny i ważny punkt biznesu, że wspierają tego typu politykę, oferują darmową dostawę w obie strony, a nawet wydłużają czas na zastanowienie się do 100 dni.
Zastanawiam się jednak, czy w tym gronie powinna być np. elektronika
Ustawa o prawach konsumenta ogranicza katalog towarów, od których zakupu można odstąpić – wskazując tam np. perfumy czy artykuły higieniczne. Nie ma jednak w tym gronie elektroniki.
Elektronika to komputery, telefony, tablety, zegarki, lodówki, pralki, odświeżacze powietrza, termostaty, żarówki itd. To dziś absolutnie kluczowa gałąź zakupowa, po którą sięgamy coraz częściej i w coraz większej liczbie dziedzin życia.
Ustawa tego dokładnie nie precyzuje, natomiast Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów podpowiada w swoich interpretacjach, że w ciągu 14-dniowego okresu będącego przedmiotem rozważań w niniejszym artykule, z zakupionym przedmiotem możemy zapoznać się w taki sposób, w jaki zapoznalibyśmy się na wystawie w sklepie.
Tu oczywiście stwarza nam kolejne wątpliwości interpretacyjne. Bo oczywistym jest, że w sklepie odzieżowym możemy przymierzyć każde ubranie, we wszystkich rozmiarach. Ale jeśli poprosimy w sklepie z elektroniką, by sprzedawca wyniósł nam z zaplecza dowolnego Samsunga, odfoliował, a następnie odpalił, to ten przecież popuka się w czoło. Markety czy mniejsze sklepy z elektroniką na ogół dysponują pewną pulą sprzętów wystawowych, które z góry są skazane na ekspozycję do końca swych dni lub ostatecznie znajdują jakiegoś naiwniaka, który bierze telefon dotykany przez pół miasta w zamian za symboliczny rabat.
Jak zatem traktować zalecenia UOKiK-u w stosunku do elektroniki?
Nie wiem. Ktoś decyzyjny powinien jednak się nad tym zastanowić, ponieważ elektronika w o wiele gorszym stopniu od ubrań znosi „przymierzanie”. Mam tu na myśli przede wszystkim akumulatory, które jak na dzisiejsze standardy wciąż są technologią wysoce niedoskonałą. Kiedyś chciałem kupić słuchawki AirPods, ale Media Expert w przypływie dobroduszności zadzwonił do mnie z pytaniem czy nie przeszkadza mi to, że pochodzą ze zwrotu (przeszkadzało, przecież słuchawki douszne to już w zasadzie produkt higieniczny). Znajomy chciał zwrócić pralkę po jednym praniu, bo coś tam mu nie przypadło do gustu – sklep na szczęście, choć nie dla znajomego, odmówił. A inny znajomy regularnie coś sobie w ten sposób wypożycza, by po 14 dniach zwrócić. Politykę zwrotów marketów z elektroniką zna pewnie lepiej od ich prawników.
Ale sklepy nie powinny tych zwrotów akceptować
A przynajmniej nie powinny być do tego zmuszane. I jestem bardzo ciekawy czy sądy przychyliłyby się do mojej argumentacji. Zamówienie zafoliowanego smartfona w pudełku nie jest tym samym, co pobawienie się w sklepie, na wystawie, specjalnie do tego przystosowanym egzemplarzem. Każdy dzień korzystania ze smartfona realnie zmniejsza jego wartość.
Przemawia za tym ważny interes społeczny i ekonomiczny
Sklep, który dostanie iPhone’a wartego 5000 złotych na zwrot, bez podania przyczyny, bo ktoś się pobawił i mu się znudziło, traci nie tylko dlatego, że musi zasponsorować przesyłkę w jedną stronę, choć na całej operacji nie zarabia pieniędzy. Zostaje także z problemem, którym jest telefon – nie czarujmy się – ewidentnie noszący ślady użytkowania, jeśli nie widoczne, to możliwe do sprawdzenia w ustawieniach. Co z tym dalej zrobić? Zapakować raz jeszcze? Sprzedać ponownie? Stracić kolejne 300-500 złotych i puścić do outletu? Rozumiem, że nikomu nie jest szkoda wielkich bogaczy w sklepach o często zagranicznym kapitale, ale aktualny system ochrony praw konsumenta jest rażąco niesprawiedliwy dla przedsiębiorców w tym aspekcie.
Jest też niesprawiedliwy – jeśli komuś brakuje empatii dla biznesmenów – dla nas, ponieważ nigdy nie mamy gwarancji, że ten telefon, który dostaliśmy, nie był wcześniej przez kogoś używany. Takie przypadki zdarzają się nagminnie, nie raz opisywaliśmy nawet na Bezprawniku historie, że w kupionym w markecie nowym telefonie były cudze zdjęcia (choć to akurat był jeszcze telefon poserwisowy). Mam też poczucie, że tak skonstruowany system znajduje odzwierciedlenie w marżach narzucanych przez sklepy, ale równocześnie brak mi złudzeń, by po rozwiązaniu problemu marże te zostały zmniejszone.
Zmierzam do tego, że ochrona praw konsumenta w zakresie kilku kategorii produktów (mówimy o elektronice, ale przecież dałoby się to rozciągnąć jeszcze dalej) jest dziś rażąco nieproporcjonalna względem interesu sklepów, ale też paradoksalnie godzi w interesy innych konsumentów, którzy nigdy nie mają gwarancji, że są naprawdę pierwszymi posiadaczami swojego smartfona.
Nie jestem pewien czy w tym zakresie należy zmieniać przepisy, ale warto byłoby dać sklepom jakąś interpretację ze strony UOKiK-u, by te nie bały się odrzucać zwrotów od ludzi, którzy po prostu wypożyczają sobie drogie zabawki.