To oczywiście jest prawda, że pensje w naszym kraju nie są na najwyższym poziomie i wielu pracowników słusznie domaga się bądź oczekuje podwyżek. Jednak wyższe wynagrodzenie dla pracownika nie oznacza, że nagle z przeciętnego stanie się wybitnym, a przedsiębiorca dzięki temu zarobi zdecydowanie więcej.
Jeszcze kilka lat temu nikt by nie uwierzył, że w naszym kraju tak często będzie się używać określenia rynek pracownika. Bezrobocie nieustannie spada i utrzymuje się na rekordowym od lat poziomie. Przeciętne oraz minimalne wynagrodzenie rośnie z każdym kolejnym opublikowanym raportem. Do tego coraz częściej słychać głosy pracodawców mówiące o tym, że już dawno nie było tak źle, jeżeli chodzi o pracowników. Leniwi pracownicy, którzy na dodatek nie wiedzą jak napisać CV, za to od pierwszego dnia zarzucający opowieściami o tym, jak to cenią sobie work-life balance i benefity pracownicze. Skrajne przykłady? Owszem, ale większość pracodawców potwierdzi, że w kontekście pracy o samej pracy mówi się zdecydowanie najmniej.
Z drugiej strony pracownicy często powtarzają jak mantrę, że czas wyzysku pracowników powoli dobiega końca. Że obecne pokolenie po prostu nie daje się wykorzystywać tak, jak pozwalali na to jeszcze ludzie z pokolenia naszych rodziców. W końcu, że niektóre rzeczy nazywają po imieniu, a więc głównie wyzyskiem. To wszystko oczywiście prawda i nie powinno nikogo dziwić, że jeżeli umawiamy się na 40 godzin pracy w tygodniu za określoną stawkę, to wszystko ponad jest dodatkowo płatne. To już nie lata 90., gdzie po prostu trzeba było zasuwać od świtu do nocy, bo inaczej nie dało się wyżywić rodziny. Narzekania pracodawców na brak rąk do pracy jest przez tych drugich odbierane jako komunikat brzmiący „nie możemy znaleźć niewolników, którzy będą pracować na nasze BMW„.
Brak rąk do pracy to wina pracodawców?
Jak więc odczytywać marudzenia pracodawców na to, że nie mogą znaleźć pracowników? Prawda jest brutalna. Należy je traktować jako przejaw nieudolności polskich firm. Jeżeli mamy określać w jakiś sposób obecny rynek, to będzie to rynek nieudolnego pracodawcy – wytwarzającego nisko wydajne produkty (na tle europejskiej konkurencji), niewiele płacącego, niechętnie inwestującego w rozwój pracowników i swoich biznesów.
Do takich wniosków doszedł Kamil Fejfer w swoim ostatnim felietonie dla Newsweeka. Po raz kolejny cudowną receptą na problemy całego rynku pracy okazało się, a jakże, szukanie pieniędzy w cudzych kieszeniach. Tym razem przedsiębiorców, chociaż to akurat nie powinno nikogo dziwić. W końcu w oczach przeciętnego obywatela, jak i urzędnika, każdy przedsiębiorca to Jeff Bezos, który zamiast papieru toaletowego używa banknotów 500 zł.
Polskim przedsiębiorcom nie brakuje rąk do pracy. Bardzo proszę, mogą zatrudniać Niemców, Belgów, Holendrów, albo choćby Czechów, czy Słowaków. Brakuje im chęci sięgnięcia głębiej do własnych kieszeni.
Tak jakby Niemcy, Belgowie czy Holendrzy nie zatrudniali Polaków czy w końcu Ukraińców na minimalnych stawkach. Zupełnie pomijam też to, że pracownik kosztuje pracodawcę zdecydowanie więcej, niż do ręki otrzymuje pracownik. Jakby tego było mało, koszty pracy w 2019 roku wzrosną jeszcze bardziej. Nie bardzo jednak rozumiem myślenie, że większe wynagrodzenie dla pracownika automatycznie oznacza wzrost jego kompetencji. Przecież to nie jest tak, że jeżeli właściciel budki z kebabem będzie płacił ekspedientce 5000 zł netto zamiast przykładowych 2500 zł, to ta sprzeda tych kebabów dwa razy więcej, a w efekcie do jego kieszeni wpadnie więcej pieniędzy. To również nie sprawi, że nagle znajdzie się dwa razy więcej amatorów akurat tego dania, co pozwoli na „zamortyzowanie” takiej podwyżki dla pracownika. Tak samo kupno drugiego rożna nie znaczy od razu, że zwiększyła się liczba klientów. Wyprodukowane dania trzeba w końcu komuś sprzedać. Zakładam, że gdyby tak było to pracodawcy już dawno by się zdecydowali na taki krok.
Szkoda, że wciąż zapominamy o tym, że w prowadzeniu firmy chodzi o zysk, a nie zbawianie świata
Problem leży w tym, że pracownicy domagają się podwyżek i wzrostu wynagrodzeń nie oferując niczego w zamian. W tej dość plemiennej dyskusji, która coraz częściej zamienia się w otwarty konflikt, zapomina się o tym, że stosunek pracy polega na tym, że pracodawca płaci pracownikowi za konkretną pracę, a nie za możliwość pracy. Kwestia wynagrodzenia jest pochodną wielu czynników, a do pierwszych z brzegu należy kondycja finansowa przedsiębiorcy, sytuacja na rynku, aktualny klimat w branży czy chociażby sytuacja polityczna. Inna będzie pensja fryzjera w Warszawie, a inna tego na Podkarpaciu, chociaż obaj pracują w zwykłym, osiedlowym salonie damsko-męskim.
To oczywiście prawda, że na pracownika nie można patrzeć wyłącznie jako na niezbędny koszt, ale moim zdaniem każda inwestycja, nawet ta w pracownika ostatecznie wiąże się z jakimś zwrotem zainwestowanej kwoty. W przeciwnym wypadku to po prostu darowizna, a pracodawca nie jest instytucją wychowawczą, oświatową czy kulturalną. Przedsiębiorca nie dostaje pieniędzy za samo prowadzenie biura pod własnym szyldem, a pieniędzy – o ile nie prowadzi się kopalni złota – nie wydobywa się z głębi ziemi. Dlaczego więc ma nie mieć prawa wymagać od pracownika tego, żeby za podwyżką szły też konkretne wyniki, które ostatecznie pracują na dobro tej firmy? W końcu rozsądny pracodawca nie pozbędzie się pracownika, który znacznie przyczynia się do wzrostu wyników całego przedsiębiorstwa. Chociażby w obawie przed tym, że ten może odejść i z pracownika stać się konkurencją.
Brak rąk do pracy to zbyt złożony problem, żeby go skwitować tylko tym, że pracodawcy nie chcą płacić
Tak samo nie ma żadnego obowiązku czy nakazu mówiącego, co należy zrobić z wypracowanym zyskiem. Jeden kupi sobie nowe BMW, drugi zainwestuje w nową maszynę, a trzeci wypłaci premie pracownikom. Tak długo, jak zysk osiągnął legalnie, to w zasadzie nikogo nie powinno obchodzić, co z nim zrobił. O redystrybucję to niech lepiej zadba państwo.
No bo przecież jeżeli prowadzenie biznesu to taki miód, to każdy zaniedbany pracownik może założyć własną działalność i pokazać temu chytremu wąsaczowi, że można inaczej. To zajmuje kilkanaście minut, a na dodatek nawet nie trzeba wychodzić z domu. Mało tego – większość z nas w swoim życiu bywa pracodawcą. Weźmy na przykład wybór ekipy remontowej do naszej wymarzonej kuchni. Każdy chce, żeby remont był zrobiony jak najtaniej oraz jak najlepiej. Wysoką cenę zaproponowaną przez majstra rzadko kiedy akceptujemy bez mrugnięcia okiem. Nas interesuje to, żebyśmy mieli zrobioną kuchnię, a nie to, że majster ma do spłacenia kredyt czy małe dzieci na utrzymaniu. Majstra również nie interesuje to, że nie możemy zapłacić akurat teraz „bo jeszcze nie przyszedł przelew za zlecenie”.
Najczęściej jednak niezależnie od tego ile zapłacimy, to mamy zrobione po prostu kiepsko. Narzeka za to i majster (bo robota za grosze), jak i zleceniodawca (bo kuchnia zrobiona kiepsko).