Najwyraźniej w Ministerstwie Edukacji niczego się nie nauczyli przez ostatnie miesiące. Minister Przemysław Czarnek zapowiedział powrót wszystkich uczniów do szkół tak szybko, jak to tylko możliwe. Mało tego: uczniowie mają przez niecałe dwa miesiące nadrabiać zaległości zdalnej edukacji.
Uczniowie mają nadrobić szkolne zaległości, Ministerstwu Edukacji może jednak zabraknąć tygodni
Właściwie od samego początku ostatniego lockdownu Minister Edukacji wyrażał nadzieję, że koniec nauki zdalnej nastąpi jak najszybciej. Na przeszkodzie stała sytuacja epidemiologiczna w kraju, ze szczególnym uwzględnieniem szalejącej trzeciej fali koronawirusa. Ta zauważalnie odpuściła – dzienny przyrost zakażonych sięga obecnie raptem parę tysięcy osób. Program szczepień idzie do przodu. Dlaczego więc nie zdecydować się na powrót wszystkich uczniów do szkół?
Z tego założenia wychodzi Przemysław Czarnek, wskazując na maj. Oczywiście, wszystko zależy od odpowiedzialności społeczeństwa w okresie majówkowym i krzywej zachorowań w następnych tygodniach. Rokowania są jednak pozytywne – pogoda na majowe święto prawdopodobnie będzie dość parszywa.
Dodatkowo minister zakłada, że ostatnie dwa miesiące roku szkolnego uczniowie poświęcą na nadrabianie zaległości. W tym celu przez kolejne dziesięciu tygodni w każdej klasie odbędzie się jedna dodatkowa godzina zajęć w tygodniu. Na dodatkowe zajęcia edukacyjne resort chce przeznaczyć nawet 187 milionów złotych.
Co dalej? Teoretycznie po tym czasie ma nastąpić weryfikacja dalszych potrzeb. W praktyce warto zauważyć, że rok szkolny kończy się 25 czerwca. Ministerstwo nie ma dziesięciu tygodni. Chyba, że na ostatnią chwilę zdecyduje się na wydłużenie roku szkolnego, na przykład o miesiąc.
W przypadku uczniów klas I-III szkół podstawowych szybki powrót do edukacji stacjonarnej jest jeszcze zrozumiały. Nie chodzi w tym wypadku o jakieś wielkie potrzeby edukacyjne. Po prostu mowa o dzieciach wciąż na tyle niesamodzielnych, że najczęściej wymagających stałej opieki. Tej pracujący rodzice nie zawsze są w stanie im zapewnić. Stąd powrót do nauczania hybrydowego od 26 kwietnia. Tymczasem powrót wszystkich uczniów do szkół nie wydaje się za to czymś absolutnie niezbędnym – ani dla uczniów, ani dla ich rodziców, ani dla państwa.
Powrót wszystkich uczniów do szkół może miał sens w połowie roku szkolnego, teraz to tylko gest bez większego znaczenia
Postawmy sprawę jasno: rok szkolny 2020/21 jest rokiem straconym. Jedna dodatkowa godzina w tygodniu i niecałe dwa miesiące stacjonarnej edukacji nie są w stanie naprawić negatywnych skutków długotrwałego zdalnego nauczania. Specyfika okresu okołowakacyjnego dodatkowo utrudnia całą sprawę.
O wiele rozsądniejszym pomysłem byłoby dokończenie tego roku szkolnego jakkolwiek i położenie nacisku na następny. To nie tak, że uczniowie rozpłyną się w powietrzu za dotknięciem czarodziejskiej różdżki i znikną z systemu edukacji w przyszłym roku. Wyjątek stanowią maturzyści – ci jednak egzaminy rozpoczną 4 maja. Już teraz właściwie ukończyli szkołę średnią.
Kilka miesięcy, jakie dzielą nas od września to wystarczający czas na przygotowania programów nauczania i organizacji pracy szkół tak, by rzeczywiście nadrobić straty. Równocześnie daje bezcenny czas resortowi zdrowia na zaszczepienie populacji i ograniczenie ryzyka wystąpienia kolejnej katastrofalnej w skutkach fali covid-19.
Tymczasem powrót wszystkich uczniów do szkół w połączeniu z poprawą pogody i sezonem turystycznym czwartą falę koronawirusa. Tak było w końcu w poprzednich dwóch przypadkach. Resort edukacji nie wyciągnął wniosków z poprzednich lockdownów. Dlatego za każdym razem uparcie prze do jak najszybszego zakończenia zdalnej edukacji.
Być może w połowie roku szkolnego miało to jakiś sens. A i to tylko przy założenie, że każdy kolejny lockdown będzie „tym ostatnim”. Teraz jedyną korzyścią może być lepsze samopoczucie samego ministra i sprawianie wrażenia, że resort w okresie pandemii panuje nad sytuacją.