Wciąż obowiązuje zakaz przeklinania w miejscach publicznych. Obecnie to przepis co najmniej absurdalny

Codzienne Prawo Dołącz do dyskusji
Wciąż obowiązuje zakaz przeklinania w miejscach publicznych. Obecnie to przepis co najmniej absurdalny

Czy ktoś pamięta jeszcze, że istnieje przepis, zakazujący przeklinania w miejscu publicznym, pod groźbą kary grzywny? Patrząc na język obecnie obowiązujący w przestrzeni publicznej, mediach i polityce, możemy dojść do wniosku, że ten zakaz już nie obowiązuje. Nic bardziej mylnego – za siarczystą „kurwę” wciąż możemy dostać mandat, chociaż w związku z ewolucją języka, jest to jeden z bardziej absurdalnych przepisów.

Używanie wulgaryzmów w miejscach publicznych nie jest przestępstwem, a wykroczeniem. Ustawodawca przewidział za takie przewinienie karę grzywny do 1500 złotych lub karę nagany. O dziwo, przepis ten czasem jest stosowany – sama byłam tego świadkiem. Jednak patrząc na ewolucję języka, obecnie jest to przepis opresyjny, a nie regulacja mająca wprowadzić ład w życiu publicznym.

Mandat za wulgaryzmy w miejscu publicznym to relikt minionej epoki

Sam artykuł 141 kodeksu wykroczeń jest nawet sensowny, poza właśnie włożenie do jednej beczki „umieszczania nieprzyzwoitego ogłoszenia, napisu lub rysunku” z „używaniem wyrazów nieprzyzwoitych”. O ile faktycznie, umieszczanie wulgarnych napisów na ścianach (dodajmy również, że to niszczenie mienia), czy rozwieszanie w mieście zdjęć roznegliżowanych kobiet, męskiego przyrodzenia, czy też ogłoszeń o charakterze erotycznym, wciąż jest gorszące, to same wulgaryzmy już raczej nikogo nie dziwią, ani nie wprawiają nas w zakłopotanie.

Tak więc z treści przepisu wystarczyłoby usunąć fragment o używaniu wyrazów nieprzyzwoitych, aby wciąż miał sens i aby nie był swojego rodzaju reliktem minionej epoki. Dziś przeklinają praktycznie wszyscy (może z niewielkimi wyjątkami). Nikogo nie dziwi polityk używający na wizji słów uznawanych powszechnie za wulgarne (choć może powinien, bo czasem patrząc na poziom retoryki naszych rodzimych posłów, czy senatorów wielcy oratorzy starożytnego Rzymu w grobie się przewracają), nie dziwi nas film naszpikowany słownictwem, którego nie należy powtarzać przy dzieciach, nie dziwi nas również siarczyste przeklinanie różnego rodzaju sław.

Ewolucja naszego podejścia do wulgaryzmów

O ile dawniej faktycznie, wulgaryzmy były w przestrzeni publicznej zakazane (do dziś pamiętam historię opowiadaną mi przez nauczyciela, który dorastając w latach 70., dostał solidną karę za użycia słowa „o kuchnia” jako wyrazu oburzenia. On z kolei usiłował oduczyć moją klasę „cholerowania”), to dziś mówimy o postępującej wulgaryzacji języka.

Sam profesor Miodek podkreśla, że chociaż sam nie lubi wulgaryzmów, to są one stare jak świat i nie sposób się od nich uwolnić. San zauważa jednak, że dziś żyjemy w czasach, w których wszystko trzeba podkreślić mocnym przymiotnikiem, inaczej jest bezwartościowe (fragment wywiadu z prof. Miodkiem w Newsweeku z 2013 roku).

Wulgaryzmy mają na celu podkreślenie znaczenia pewnych wydarzeń. Ich celem jest wzmocnienie wypowiedzi. Oczywiście, nie chodzi tutaj o używanie „kurwy”, jako przecinka, maskując w ten sposób ubogi zasób słów. Jednak w niektórych sytuacjach (podążając za daniem prof. Miodka – ekstremalnych) są nawet nie tyle usprawiedliwione, ile wskazane.

O ile jeszcze kilkadziesiąt lat temu przekleństwa kojarzyły się z rynsztokowym słownictwem, to teraz publicznego używania wulgarnych słów nie boją się nawet elity. Wszelkiego rodzaju wulgaryzmy są obecne w życiu społecznym i politycznym. Do tego stopnia, że w dużej mierze straciły już swoją moc. Obecnie owszem, zwrócimy uwagę przeklinającemu dzieciakowi. Jednak jeżeli jest to już nastolatek, najczęściej machniemy ręką. Zresztą, jak można tłumaczyć, że coś jest złe, skoro robią to (prawie) wszyscy, w tym osoby, które powinny świecić przykładem?

Jednak w obliczu społecznego przyzwolenia na używanie wulgaryzmów, utrzymanie art. 141 kodeksu wykroczeń, jest co najmniej śmieszne. Jest to rodzaj martwego przepisu lub też przepis wykorzystywany tylko i wyłącznie dla działań opresyjnych.

Nie mają się do czego przyczepić? Przyczepią się do słownictwa…

Dwukrotnie słyszałam o tym, że ktoś dostał mandat za przeklinanie w miejscu publicznym. W pierwszym przypadku był to wynik twardych negocjacji z policjantem – ukarany driftował po pustym parkingu, na jego nieszczęście w okolicy akurat przejeżdżał patrol policji. Policjant chciał ukarać go wyższym mandatem, jednak w obliczu twardych argumentów, czyli stwierdzenie, że parking jest przecież pusty, a lepiej nauczyć się, jak zachowuje się auto w poślizgu, niż później na drodze spowodować wypadek, policjant kazał mu przekląć. Ukarany szybko zorientował się, o co chodzi i wypowiedział magiczne słowo. Sprawa zakończyła się mandatem wysokości 50 zł (sprawa sprzed kilku lat, jednak wtedy mandat za naruszenie bezpieczeństwa drogowego był stosunkowo wysoki).

Druga sytuacja to patrol policji, który ewidentnie się nudził. Panowie mieli wyraźnie gorszy dzień, więc postanowili dać mandat nastolatkom, siedzącym w parku. Niestety, ci nie robili nic nielegalnego. Jednak faktycznie, któreś z nich przeklęło. Sprawa zakończyła się więc mandatem „dla zasady” i pogłębieniem niechęci młodzieży do stróżów prawa (tak, czasem jeden zirytowany policjant niesłusznie psuje opinię dziesięciu cudownym).

Tak więc utrzymanie art. 141 kodeksu wykroczeń w obecnym brzmieniu jest nawet nie tyle bezcelowe, co problemogenne. Może przyczynić się do budowania niechęci wobec służb mundurowych, które w obliczu gorszego nastroju, lub przedłużającego się, bezcelowego patrolu, mogą postanowić go wykorzystać, na w gruncie rzeczy bogu ducha winnych ludziach.