Kobiety w Japonii nie mają łatwo. Właśnie okazało się, że tokijski Uniwersytet Medyczny fałszował ich wyniki egzaminów po to, by nie dostały się na studia. A to jest dopiero wierzchołek góry lodowej.
Nie trzeba wcale zerkać koso jedynie na Arabię Saudyjską czy Afganistan. W „oświeconych”, zaawansowanych technologicznie państwach sytuacja kobiet również bywa bardzo zła. Lotem ptaka po sieci rozniosła się wieść, że tokijski Uniwersytet Medyczny specjalnie fałszował wyniki egzaminów potencjalnych studentek, bo – jak uznano – i tak rzucą karierę, by zajmować się dziećmi. Co ciekawe, synowie dygnitarzy dostawali dodatkowe punkty. Skandalem w japońskich mediach odbiła się sytuacja, w której jakoby syn ministra edukacji miał otrzymać 49 punktów w zamian za łapówkę. Podobnie było w przypadku innych mężczyzn. Wcale mnie to nie dziwi – Japonia nie jest jeszcze dobrym krajem dla kobiet.
Manipulację tę określono jako najgorszy rodzaj seksizmu. Nie jest znana liczba kobiet, którym odebrano szansę na wykształcenie w ten sposób. A warto zauważyć, że niedostanie się na studia w Japonii to rodzaj życiowej porażki. Uczniowie przygotowują się bowiem całymi miesiącami, chodzą na dodatkowe zajęcia w juku (popołudniowych szkołach prywatnych), uczą się rozwiązywać testy i bardzo ciężko pracują. Potencjalnego pracodawcę interesują z kolei nie umiejętności kandydata, ale nazwa uczelni na dyplomie. Wyścig szczurów trwa i jest zaciekły. Do tego stopnia, że była kiedyś głośna sprawa dotycząca morderstwa. Pewna kobieta zabiła córkę swoich sąsiadów, bo dziewczyna całymi dniami ćwiczyła grę na pianinie, czym przeszkadzała jej uczącemu się synowi.
Kobiety w Japonii
Tetsuo Yukioka oficjalnie przeprosił za oszustwa, powiedział jednak, że nigdy nie brał w nich udziału. Jego uczelni wytknięto jednakże, że niektórzy wykładowcy otwarcie głosili hasła, jakoby kobiety nie powinny zajmować się chirurgią (piersi przeszkadzają w trzymaniu skalpela, czy co?). Jest jednak prawdą, że japońscy pracodawcy bywają bardzo niezadowoleni, kiedy ich pracownice idą na urlop macierzyński. W tym kraju panuje kult pracy, absolutnego poświęcenia się firmie jako drugiej (albo nawet i pierwszej, biorąc pod uwagę priorytety) rodzinie. Pracownicy siedzą nie po osiem, ale po dziesięć, dwanaście, czasem i czternaście godzin za biurkiem. Stąd karoshi – śmierć z wyczerpania. Najwyraźniej dla tokijskiej uczelni przyjmowanie kobiet jest marnowaniem zasobów.
To prawda, że wiele japońskich kobiet chciałoby być shufu, panią domu. Obserwowały, jak ich matki, beneficjentki boomu ekonomicznego mogły pozwolić sobie na luksusy tuż po odchowaniu dzieci. Na początku dwudziestego wieku prawdziwą furorę robiły różne czasopisma dla gospodyń domowych, lansowano model kobiety spełnionej szczęściem rodzinnym. Jednak kiedy wprowadzono obowiązkową edukację podstawową, shufu zostały nie tylko pozbawione pomocy, ale też budżet rodziny musiał nagle podźwignąć koszta nauki. Co biedniejsze poszły do pracy. Te bogatsze, zamknięte w czterech ścianach domu, mogły tylko biernie obserwować jak ich stopa życiowa z roku na rok się pogarsza.
Współczesne kobiety nie muszą jednak obserwować, jak ich mężowie robią kariery. Biorą sprawy we własne ręce, idą na uniwersytety, zdobywają pracę. Wymuszone jest to też sytuacją ekonomiczną – para efektywniej zarabia na rodzinę. Jednakże prawdą jest, że z czasem część Japonek porzuca rolę kobiety pracującej na rzecz – choćby tymczasowo – shufu. Bo dziesięć czy dwanaście godzin w pracy nie pozwala wychować dziecka, zwłaszcza, gdy brakuje miejsc w przedszkolach.
To (nie)kobiece
Pikanterii sprawie może dodawać fakt, że nawet teraz, w XXI wieku, mężczyźni rzadko uczestniczą w wychowaniu swoich dzieci. Ich zdaniem, to rola kobiet. Ale w okresie Tokugawa (od początku siedemnastego do połowy dziewiętnastego wieku) brali oni czynny udział w opiece nad swoimi pociechami, zwłaszcza synami. Wyjątek stanowili samurajowie, którzy przybywali do rodzinnego domu raz na kilka lat.
Kobiet nie wpuszcza się również do części świątyń, a kapłani są nieubłagani (mimo to, gdy potrzebują pieniędzy, to nie mają oporów prosić o nie również pań). Według jednej z buddyjskich sutr, Sutry Krwawiącego Stawu, kobiety idą do piekła, ponieważ są skalane krwią miesięczną i tą z porodu. Swego czasu żeńskie członkinie rodziny nie mogły uczestniczyć we wspólnych obiadach, kiedy przychodził czas na krwawienie. Do tej pory o menstruacji mówi się w Japonii z wielkim wstydem.
Kiedy w dzielnicy Akihabara powstała restauracja sushi prowadzona wyłącznie przez kobiety, jeden z restauratorów nagrodzonych trzema gwiazdkami Michelina odezwał się bardzo krytycznie. Jego zdaniem kobiety miesiączkują, więc mają zaburzony zmysł smaku. Żeby sporządzić idealne sushi, trzeba mieć organizm stabilny. Podobno mają one też zbyt ciepłe dłonie (psuje to smak ryżu), a na dodatek używają perfum, nie mogą więc dobrze wyczuć zapachu ryby.
Wariactwo? Wystarczy sięgnąć po genialną książkę Karoliny Bednarz, „Kwiaty w pudełku. Japonia oczami kobiet”. Tam znajdziemy całe mnóstwo przykładów, w jaki sposób Kraj Kwitnącej Wiśni traktuje swoje panie.
A po co nam one tutaj?
Patriarchalna do bólu Japonia nie przyjmuje też zbyt entuzjastycznie kobiet do parlamentu. Stanowiska ministerialne obsadzają aż dwie, w Izbie Niższej stanowią 10%, w Izbie Wyższej – około 20% deputowanych. W statystyce sporządzonej na rzecz sprawdzenia ilości pań w rządach, Japonia zajęła 158 miejsce. Na 193 możliwych. Dla porównania, Polska była pięćdziesiąta trzecia. Swego czasu w tym kraju prawdziwą grozę wśród konserwatystów wzbudzała Renhō Murata, podówczas szefowa największej partii opozycyjnej. Ale jej Partii Demokratycznej nie powiodło się wyborach i Renhō przeszła do innego, centrowo-lewicowego ugrupowania.
O co więc walczą feministki w Japonii? O to, by przebić się przez szklany sufit. O to, by być traktowanym jak pełnoprawny obywatel, a nie kwiatek do kożucha, dodatek do męża. O to, by móc pracować na takich samych warunkach, co mężczyźni. O to, żeby nie musieć być za wszelką cenę kawaii (śliczną, cudowną). O to, żeby żaden chikan (froterysta) nie ocierał się o nie w publicznym transporcie. I o to, by takie sytuacje jak ta z tokijskimi studentkami, nigdy nie miały miejsca.