Pewna organizacja pozarządowa wpadła na pomysł, w myśl którego ograniczenie powierzchni mieszkalnej miałoby przysłużyć się środowisku. Optimum klimatyczne to 14-20 mkw dla mieszkania jednej osoby i 40-80 mkw dla czteroosobowej rodziny. Pytanie jednak: dlaczego, u licha, ciężar walki ze zmianami klimatycznymi mieliby ponosić zwykli obywatele a nie prawdziwi truciciele?
A gdyby tak dzisiejsza patodeweloperka stała się nie problemem, lecz obowiązkowym klimatycznym optimum?
Portal Bankier.pl informuje o pomyśle Europejskiego Biura do spraw Środowiska zakładającego urzędowe ograniczenie powierzchni mieszkalnej do poziomu „klimatycznego optimum”. Z góry warto uprzedzić, że mamy do czynienia z koncepcją organizacji pozarządowej, która w żadnym wypadku nie jest instytucją Unii Europejskiej.
Szczegóły prezentują się następująco: optimum klimatyczne wynosi 14-20 mkw dla mieszkania jednej osoby i 40-80 mkw dla czteroosobowej rodziny. Łudząco podobne koncepcje pojawiały się także wśród amerykańskich naukowców. Problem z ich wdrożeniem jest aż nazbyt oczywisty. Opór społeczny byłby wręcz niewyobrażalny.
Warto zauważyć, że optymalny rozmiar podany dla mieszkania jednej osoby nawet z polskiej perspektywy zakrawa na patodeweloperkę. Obowiązujące w naszym kraju przepisy zakładają bowiem, że mieszkanie musi posiadać obecnie przynajmniej 25 m2 powierzchni użytkowej. Łatwo się domyślić skali sprzeciwu ze strony mieszkańców bogatszej części zachodniego świata, przyzwyczajonej do nieco większego metrażu.
Ograniczenie powierzchni mieszkalnej można by zbyć jako kolejną fanaberię wymyśloną przez klimatycznych nadgorliwców. Zwłaszcza, że trudno właściwie znaleźć jakiś realny pożytek wynikający z wprowadzenia takiego rozwiązania. Mniejsze nieruchomości łatwiej ogrzać a to z kolei wymaga wyprodukowania mniejszej liczby gazów cieplarnianych? Problem jednak w tym, że właśnie: to już kolejny tego typu pomysł.
Globalne emisje gazów cieplarnianych to przede wszystkim energetyka, transport, przemysł i rolnictwo
Zmiany klimatyczne to bardzo poważna sprawa. Naukowcy są zgodni co do ich antropocentrycznego charakteru. Równocześnie stanowią zagrożenie dla stabilności naszej planety, a przez to światowej gospodarki i dotychczasowego stylu życia. Globalne ocieplenie sprzyja także innym kryzysom, takim jak chociażby ten migracyjny. Nie wspominając nawet o wpływie na częstotliwość występowania anomalii pogodowych.
Tym niemniej warto zwrócić uwagę na to, kto tak naprawdę odpowiada za emisje gazów cieplarnianych do atmosfery. Największych trucicieli nieodmiennie jest dwóch: Chiny, oraz Stany Zjednoczone. Państwo Środka w 2017 r. odpowiadało za niemal 30 proc. światowych emisji. USA emitowało wówczas 13,77 proc. Dla porównania: cała Unia Europejska odpowiadała za raptem 9,57 proc emitowanego CO2.
Sytuacja wygląda nieco inaczej, gdy zaczniemy przeliczać emisje na jednego mieszkańca poszczególnych państw. Pytanie jednak: czemu właściwie mielibyśmy? Stan atmosfery nie ulegnie przecież zmianie dlatego, że tą samą ilość gazów cieplarnianych wyemituje mniej lub więcej osób. A to właśnie taki sposób prezentowania danych stwarza iluzję, że każdy z nas miałby mieć jakąś konkretną ilość dwutlenku węgla, którą powinien we własnym zakresie jakoś zmniejszyć.
Co więcej, warto także przyjrzeć się danym dotyczącym, jakie właściwie przejawy ludzkiej aktywności odpowiadają za emisje. Właściwie wszystkie wskazują na energetykę, przemysł, transport i rolnictwo. Czego by zwykli, szarzy obywatele nie zrobili, to i tak nie mają szans zrównoważyć dwutlenku węgla emitowanego przez chińskie elektrownie węglowe, czy amerykańskie krążowniki szos. Negatywny wpływ hodowli zwierząt na środowisko naturalne również jest dość dobrze udokumentowany. Na cenzurowanym jest branża kryptowalut. Gospodarstwa domowe również w zestawieniu znajdziemy, ale zwykle gdzieś na szarym końcu.
Ograniczenie powierzchni mieszkalnej to kolejny przykład odwracania uwagi od prawdziwego źródła problemu
Ograniczenie powierzchni mieszkalnej w imię walki ze zmianami klimatycznymi to więc kolejny sposób na przerzucenie odpowiedzialności z prawdziwych winowajców na zwykłych obywateli. Takich, którzy nie mają sił i środków na realną zmianę sytuacji klimatycznej. Co z tego, że wszyscy przenieślibyśmy się do kilkunastometrowych klitek, jeżeli w tym samym czasie rządy pozamykają elektrownie jądrowe, by później spalać więcej węgla? Jaki jest sens wprowadzać wszelkiej maści podatki lotnicze, czy nawet roczne limity lotów, jeśli równocześnie spod regulacji wyłączymy prywatne odrzutowce biznesmenów i miliarderów?
Owszem, działania zwykłych ludzi w sprawach klimatycznych mają znaczenie. To przede wszystkim presja na polityków, by raczyli wreszcie zająć się poważnymi problemami i tą większą częścią emisji. To działa: nawet polski rząd postanowił, że jednak zrezygnuje z węgla. Tego samego, który jeszcze parę lat wcześniej w rządowej narracji uchodził za nasz skarb narodowy i polskie złoto.
Możemy również, jako konsumenci, wybierać bardziej przyjazne dla środowiska opcje. Dotyczy to ogrzewania domu, wyboru samochodu, czy nawet spojrzenie przychylniejszym okiem na roślinne alternatywy dla mięsa. Dobrowolne ograniczanie to przecież jeszcze nie obowiązkowy weganizm i zamach na narodowe tradycje.
Nie należy jednak nabierać się na te najbardziej absurdalne pomysły wymierzone nie w „dużych graczy”, lecz zwykłego obywatela. Walka ze zmianami klimatycznymi nie oznacza jeszcze, że musimy godzić się automatycznie przytakiwać każdej propozycji, która być może jakoś ograniczy emisję gazów cieplarnianych.