Donald Tusk desperacko próbuje wrócić do władzy, a to nie będzie proste, bo trzeba Jarosława Kaczyńskiego przelicytować w wyścigu na nieodpowiedzialność.
Tak też narodził się wśród jego postulatów czterogodzinny tydzień pracy, który dotąd był dogmatem czysto lewicowym.
Ja, mówiąc szczerze, nie mam jakiegoś piastowskiego przywiązania do kwestii „czasu pracy”, a klasyczne 8×5 to dla mnie zabobon przypisany do prymitywnych i archaicznych reguł świata. Problem w tym, że jak trzeba, to robię i 14×7, ale oczywiście nie podejrzewam i nie oczekuję podobnego stopnia determinacji od kogoś, kto po prostu pracuje w mało twórczej i przede wszystkim nie-swojej firmie.
Oczywiście są zawody, w których po prostu swoje trzeba odsiedzieć. Na przykład stróż nocny. Ale mam poczucie, że dziś większość prac powinna w nowoczesny sposób premiować wydajność i efektywność, bo zmotywowany pracownik jest w stanie pewnie zrobić więcej dobrego i we 2 dni, niż w 5. To oczywiście nie zawsze jest możliwe, ale tak też się zdarza – i warto tutaj rozpocząć rozmowę, by część pracowników ponownie rozliczać z efektów, a nie czasu pracy. Wiele klasycznych etatów to od podróż od kawki do kawki, od papieroska do papieroska, w którą swobodnie wplata się topos niewielkiego zakresu pracy.
Anegdotka. Ostatnio odbierałem dowód osobisty. 10 okienek obsługi interesantów w urzędzie, 9 stoi pustych, a do okienka z dowodami kolejka na dwie godziny stania. No come on, nie musimy przecież nurkować w doktrynalnych bojach, by stwierdzić, że takie rozwiązanie po prostu nie ma sensu. A gdyby tak część wynagrodzenia uzależnić od liczby obsłużonych petentów?
Donald Tusk proponuje 4-dniowy tydzień pracy
Kiedy jednak Donald Tusk proponuje 4-dniowy tydzień pracy, to po prostu chodzi o to, żeby ludzie pracowali mniej. I – jak mówię – mnie sama idea nie obrzydza, bo te 40 godzin w tygodniu to po prostu sporo i mało kto potrafi to wykorzystać wydajnie. Ludzie, którzy będą mniej pracowali, więcej wypoczywali, będą bardziej zadowoleni z życia i staną się może nawet bardziej efektywni.
Problemem jest jednak to, że taka regulacja może przynieść przeciętnemu pracownikowi więcej szkody, niż pożytku. Może też zaszkodzić gospodarce jako takiej, bo mamy stosunkowo niskie bezrobocie, a to oznacza, że powstaną nowe miejsca pracy, których nie będziemy mieli kim obsadzić.
Ale – o tym się głośno nie mówi – takie ograniczenie może mieć bardzo poważne konsekwencje dla rynku pracy. Po pierwsze – czy to oznaczałoby skrócenie etatu o mniej więcej 32 godziny w miesiącu? Jeśli nie – to wielu pracowników straci opcję zatrudnienia na etacie, która jest ponoć tak bardzo przez wszystkich pożądana. Nawet jeśli pracownicy nie dostaną teraz obniżonych pensji, to przysięgam, że przez kilka następnych lat, nawet pomimo inflacji, nie spodziewałbym się na ich miejscu podwyżek. A więc realnie będą biednieć.
Ponadto wprowadzenie 4-dniowego tygodnia pracy może mieć zbawienny wpływ dla pracodawców, którzy wreszcie będą musieli na poważnie ocenić stan swojego zatrudnienia – również pod kątem wydajności. Niewykluczone, że jest ono dziś zbyt duże lub też pracownicy, którzy są niewydajni. Ale to jednak zła wiadomość dla niektórych osób. Tusk im obiecał, że będą pracowali 4 dni w tygodniu, a szef powie, że 4 dni w tygodniu to dla najlepszych pracowników, dla ciebie 0 dni w tygodniu i bezrobocie.
Nie jesteśmy w sytuacji do opierniczania się
Jako Polacy jesteśmy biedakami. Może nie aż takimi jak w latach 90. XX wieku, ale na tle Europy Zachodniej nadal jesteśmy dziadami. To co dla nich jest minimum przyzwoitości egzystencjalnej, dla nas jest obiektem marzeń zarezerwowanym co najwyżej dla warszawskich elit majątkowych (np. najnowszy model iPhone’a czy wakacje poza Europą).
I teraz pojawia się zasadnicze pytanie, czy to już czas na konsumpcję tego, co udało nam się osiągnąć? Kłócę się z tym wnioskiem w zasadzie od dnia narodzin Partii Razem oraz wprowadzenia programu 500 Plus. Zamiast wykorzystać czas, gdy zachód zaczyna przejadać swój majątek i wreszcie ich dogonić – a robi się to m.in. większą pracowitością – próbujemy naśladować ich rozwiązania robiąc sobie takie państwo opiekuńcze od ubogich dla ubogich. To jest dosłownie marnowanie życiowej szansy, by wyjść z peryferyjności naszego państwa.