Mój rodzinny Płock trafił dziś na jedynki największych portali internetowych. Tym razem nie chodzi jednak o Dominika Furmana lub smród z Orlenu, a realne zagrożenie powodziowe.
Po ulicy, gdzie zwykle chodzę na spacery z dziewczyną, mamą, czasem samemu, dziś spacerują reporterzy na przykład Radia Zet. Nic dziwnego, bo w mediach ulica Gmury w Płocku stała się symbolem nieuchronnej klęski powodziowej.
Tylko czy naprawdę nieuchronnej?
Ulica Gmury w Płocku jest takim moim „magicznym” miejscem. Z jednej strony gwar, galerie handlowe, korki, hipermarkety, a zarazem ledwie półtora kilometra dalej dzikie miejscem rodem z podań ludowych. Wcale nie trzeba jechać w Bieszczady. Wystarczy przejść przez kawałek urokliwego lasu, by znaleźć się u brzegu Wisły. Niezwykle atrakcyjnego na przykład dla domorosłych fotografów. Takie dzikie miejsce, w które można dostać się w dwa kwadranse spacerowego kroku idąc na południe od cywilizacji. Życzę takich miejsc wielu polskim miastom, choć stają się dziś produktem nad wyraz deficytowym.
Spójrzcie zresztą sami, jak bajkowo to wygląda:
Maciej Sztykiel z Radia Zet napisał mi dziś na Twitterze ciekawostkę – ponoć zalania tych terenów zaczęły się z chwilą wybudowania tamy we Włocławku. Tak przynajmniej twierdzą ich mieszkańcy. Rzecz w tym, że prócz pokazanej powyżej dziczy, dookoła tych rozpadających się chatek z drewna, można zauważyć całkiem nowe budownictwo. Na pewno wybudowane po 1970 roku, kiedy to we Włocławku stanęła zjawiskowa tama, a Wisła pomiędzy dwoma miastami stała się rekordowo szeroka. Co więcej, z własnych obserwacji wnoszę, że tam cały czas powstaje coś nowego. Kiedyś nawet jeden z mieszkańców żalił się, że chciał coś wybudować, ale mu nie pozwalają (trudno powiedzieć czy urząd, czy sąsiedzi lub rodzina).
Powódź w Płocku?
Żebyśmy wiedzieli o czym w tym artykule rozmawiamy, bo mam też świadomość tego, że kilka starych chatek i zdjęcie rzeki może nie do końca przemawiać do waszej wyobraźni. Na mapie poniżej jest Płock. Płock leży na gigantycznej skarpie o historycznym znaczeniu i jakieś 90% miasta jest tak odporne na zalanie Wisłą, że chyba musiałby się rozlać sam Pacyfik, by doszło do zalania np. terenów Orlenu. Problemem Płocka od lat są w zasadzie dwie dzielnice (oraz okoliczne wsie), które znajdują się na lewym brzegu rzeki lub poniżej poziomu skarpy.
Patrząc na mapę poniżej, możecie pomyśleć, że ulica Grabówka może być zagrożona zalaniem i jest to nawet prawda, ponieważ znajduje się poniżej skarpy. No i generalnie na sporym jej obszarze rzeczywiście w przypadku powodzi zostanie zalana, choć akurat na interesującym nas fragmencie od rzeki oddziela ją niewielki, pełen pagórków lasek.
Chciałbym jednak podkreślić, że ta wyprawa palcem po mapie ma tylko jeden cel, a mianowicie doprowadzić nas na ulicę Gmury, która mieści się poniżej tego lasku, tuż obok rzeki, czyli tutaj:
Kiedyś napisałem taki artykuł, przeczytało go pół miliona osób, więc może kojarzycie, że właśnie kupiłem swoje pierwsze mieszkanie. Że strasznie dużo czasu mi to zajęło, wybrzydzałem, analizowałem mapy zagrożeń chemicznych na Woli, hałasu z Okęcia, spalarnie, mapy powodziowe Warszawy (stąd też niechętnie patrzyłem na Sielce i okolice), jak 100 lat temu układało się koryto Wisły. Generalnie, może aż do przesady, robiłem to, co robi każdy racjonalny człowiek, który nie chce by pewnego dnia, na pewnym etapie historii, Pyszne.pl dowoziło mu pizzę pontonem.
Nil, Tygrys, Eufrat, Ganges itd. – myślę, że wszyscy mamy świadomość tego, że pomimo marginalizacji w ostatnich dekadach, rzeki w historii ludzkości zawsze były potężnym żywiołem, o możliwości kształtowania losów całych cywilizacji.
Ulica Gmury w Płocku leży de facto w korycie rzeki
Wszystkie duże portale, radia, może nawet telewizje grzmią dziś o dramatycznej sytuacji powodziowej w Płocku. Nie bagatelizuję jej, zwłaszcza, że z podobnymi problemami mierzy się też ponoć turystyczna część miasta. Ilekroć jednak spaceruję ulicą Gmury, zastanawiam się z bliskimi „jak ci ludzie nie boją się tutaj mieszkać”, „czy ktoś im to w ogóle ubezpiecza” i „czy na pewno jest sens się tutaj budować?”. Do tej pory były to pytania czysto teoretyczne, teraz stały się realne.
Przypominam, to nie jest tak, że Wisła wylała na kilometr. To są domy, często nowe domy, pobudowane 10 metrów od największej rzeki, w najszerszym miejscu w Polsce. To się po prostu prosi o zalania, nie tylko przy nagłych atakach zimy, ale nawet jak mieszkańcy stolicy zaczynają bardziej intensywnie zmywać podłogi przed świętami.
Ta kultura budowania się w korytach rzeki jest w Polsce niestety modna, a co gorsza bezrefleksyjna. Trudno jest mi to tłumaczyć wyłącznie biedą, kiedy ktoś na takim gruncie buduje nie takie tanie znowuż domy. To brak wyobraźni albo jeszcze gorzej. Kiedy woda wyleje, zasada działania zawsze jest jedna – „Cimoszewiczu, Tusku, Morawiecki – weźcie pieniądze podatnika i zrekompensujcie nam naszą głupotę”.