Tak naprawdę umowy cywilnoprawne nie nadają się za bardzo na zamienniki umowy o pracę
Z dzisiejszej perspektywy mogłoby się wydawać, że umowy cywilnoprawne – powszechnie określane mianem "umów śmieciowych" – to jakiś iście diabelski wynalazek skonstruowany po to, by pracodawcy mogli efektywniej wyzyskiwać swoich pracowników. Polacy wchodzący na rynek pracy na przełomie lat dziewięćdziesiątych i dwutysięcznych mogli się wręcz dorobić swego rodzaju traumy pokoleniowej przez sposób stosowania umów o dzieło i zlecenia. Można by wręcz zacząć się zastanawiać, po co takie "zamienniki" umowy o pracę istnieją.
Tak naprawdę obydwie "umowy śmieciowe" istniały w praktycznie niezmienionym co do istoty kształcie już w pierwotnej treści kodeksu cywilnego z 1964 r. Gdy przyjrzymy się treści poszczególnych przepisów, dość szybko zauważymy, że w obydwu przypadkach ustawodawcy nawet nie przyszło do głowy, by stosować je zamiast umowy o pracę. Interesują nas art. 627 oraz 734 k.c.
Przez umowę o dzieło przyjmujący zamówienie zobowiązuje się do wykonania oznaczonego dzieła, a zamawiający do zapłaty wynagrodzenia.
§ 1. Przez umowę zlecenia przyjmujący zlecenie zobowiązuje się do dokonania określonej czynności prawnej dla dającego zlecenie.
§ 2. W braku odmiennej umowy zlecenie obejmuje umocowanie do wykonania czynności w imieniu dającego zlecenie. Przepis ten nie uchybia przepisom o formie pełnomocnictwa.
Umowa o dzieło teoretycznie powinna być stosowana wtedy, gdy zamawiający zleca wykonawcy stworzenie za wynagrodzeniem czegoś, co można określić mianem dzieła. Może to być obraz, artykuł, książka, rzeźba albo nawet krasnal ogrodowy. Zlecenie to w ogóle dość osobliwa konstrukcja, w której przedmiotem umowy jest dokonywanie dla zleceniodawcy czynności prawnych. W treści całych tytułów kodeksu cywilnego dotyczących umów cywilnoprawnych nie znajdziemy nic, co bezpośrednio stanowiłoby podstawę wykonywania normalnej pracy.
Sprawdź polecane oferty
Nawet 1200 zł w tym 300 zł na Mikołajki
Citi Handlowy
IDŹ DO STRONYRRSO 19,91%
Co w takim razie poszło nie tak? Nie bez powodu wspomniałem o przełomie lat dziewięćdziesiątych i dwutysięcznych. To tam powinniśmy upatrywać źródeł problemu, który ciągnie się za nami do dzisiaj.
Głównymi winnymi problemu ze śmieciówkami są rządy Jerzego Buzka i Leszka Millera
Precyzyjne oszacowanie, ilu Polaków w danym roku pracowało na "śmieciówkach" mogłoby się okazać trudne. Na szczęście w 2018 r. portal money.pl referował dane Eurostatu obejmujące okres 2000-2017 r. Dzięki nim możemy zauważyć, w którym momencie umowy cywilnoprawne stały się szalenie wręcz popularne. W 2000 r. zatrudnieni w tej formie stanowili zaledwie 6 proc. wszystkich pracowników. W 2001 r. było ich już niecałe 12 proc. Rok 2002 daje nam wynik ponad 15 proc. Przez kolejne lata możemy zaobserwować szybki wzrost udziału "śmieciówek" w zatrudnieniu. Szczyt przypada na 2007 r., kiedy to osiągnęliśmy poziom 28 proc.
W następnych latach sytuacja nieco się ustabilizowała, niestety w okolicach 26 proc. Odsetek zatrudnionych na umowach cywilnoprawnych zaczął trwale spadać dopiero w 2014 r. Jak to wygląda teraz? Najnowsze dane GUS podpowiadają, że na podstawie umów zlecenia i pokrewnych pracuje ok. 2,45 mln osób. Przekłada się to na jakieś 10-12 proc. wszystkich zatrudnionych.
Pytanie brzmi: co takiego stało się w 2000 r., że umowy śmieciowe wymknęły się w Polsce spod kontroli? W tamtym okresie nie mieliśmy co prawda do czynienia z jakimś wielkim globalnym kryzysem gospodarczym – pomijając tzw. pęknięcie bańki dot-comów – ale równocześnie mierzyliśmy się z bezrobociem w okolicach 20 proc. i ogromnym jak na tamte czasy deficytem budżetowym. To z kolei pociągnęło za sobą konieczność zaciskania pasa. "Dziura Bauca", nazwana tak od nazwiska ówczesnego ministra finansów, stała się gwoździem do trumny rządu AWS pod kierownictwem Jerzego Buzka. Problemy gospodarcze w skali całego państwa w połączeniu z raczkującym od raptem dekady kapitalizmem i perturbacjami przemian ustrojowych stworzyły specyficzne środowisko sprzyjające kombinowaniu przez przedsiębiorców kosztem pracowników.
Dlaczego jednak następne rządy nic z tym nie zrobiły? Na ironię zakrawa, że rząd Sojuszu Lewicy Demokratycznej pod kierownictwem Leszka Millera nie zapisał się na kartach historii jako szczególnie wrażliwy społecznie. Naprawa finansów państwa stanowiła w tamtych czasach priorytet. Można zaryzykować stwierdzenie, że tolerowanie wykorzystywania umów cywilnoprawnych niezgodnie z przeznaczeniem stanowiło element swego rodzaju umowy społecznej z przedsiębiorcami: wy nie marudzicie zbyt głośno na nasze reformy, my wam pozwalamy odkuć się trochę na pracownikach. Najkorzystniejsza dla polityków interpretacja jest taka, że mamy do czynienia z zaniechaniami porównywalnymi z tymi, jakich organy państwa dopuściły się lata później w sprawie Frankowiczów.
Umowy śmieciowe nie są już tak popularne i tak atrakcyjne dla przedsiębiorców, jak kiedyś
Tak naprawdę pierwszym polskim rządem, który zrobił cokolwiek w celu ograniczeniu nadużywania "śmieciówek" był rząd Donalda Tuska. Nie to, żeby zmiany były szczególnie drastyczne. W 2014 r. wprowadzono przepisy, w myśl których od 2016 r. wprowadzono obowiązkowe składki emerytalne i rentowe od umów zlecenia. Warto przypomnieć, że zgodnie z obowiązującymi obecnie przepisami, od umowy zlecenia należy odprowadzać składki ZUS, jeśli jest jedynym źródłem dochodu zleceniobiorcy lub jeśli umowa jest zawarta z własnym pracodawcą.
Drugą kluczową zmianę w prawie dotyczącą umów zlecenia wprowadził rząd PiS. Od 2017 r. obowiązuje w Polsce minimalna stawka godzinowa. Pierwotnie wynosiła 13 zł, obecnie obowiązuje w wysokości 30,50 zł brutto za godzinę.
Ktoś mógłby spytać, co w takim razie z umowami o dzieło. Odpowiedź jest prosta: nic. Kolejne kadencje parlamentu i poszczególne rządy nie zaprzątają sobie zbytnio nią głowy. Wyjątek stanowi szukanie sobie pretekstu, by dołożyć nieco państwowych pieniędzy środowiskom artystycznym – na przykład w formie dopłat do składek.
Od lat dwutysięcznych wiele się w Polsce zmieniło. Bezrobocie drastycznie spadło. Pracodawcy tym samym stracili dużą część siły nacisku na swoich pracowników. Częściowe oskładkowanie zleceń wraz z minimalną składką godzinową sprawiły, że ten rodzaj umów przestał być szczególnie atrakcyjny dla przedsiębiorców. Zamiast tego popularność zyskały kontrakty B2B. W debacie publicznej częściej zaś przewija się problem "wypychania na samozatrudnienie" pracowników.
Pełnego ozusowania umów cywilnoprawnych jednak nie będzie, choć jeszcze niedawno trwały przymiarki w tym kierunku. Na horyzoncie majaczy za to reforma PIP, która pozwoli na przekształcanie elastycznych form zatrudnienia w etaty decyzją inspektorów pracy. Określenie "umowy śmieciowe" wciąż jednak funkcjonuje, jako wciąż żywe wspomnienie pokoleniowej traumy, którą zafundowali Polakom niegdysiejsi pracodawcy przy współudziale polityków.