Biorąc pod uwagę liczbę poważnych kryzysów, z którymi musi się borykać Europa, unijna armia wydaje się dobrym pomysłem. Najnowsza propozycja zakłada stworzenie sił zbrojnych liczących zaledwie 5 tysięcy żołnierzy. Czy jednak Unia Europejska na pewno potrzebuje w tym momencie większych sił?
Stworzenie niewielkich europejskich sił szybkiego reagowania to nawet niezły pomysł
Agencja Reutera poinformowała niedawno o nowej propozycji Josepa Borrella, wysokiego przedstawiciela Unii do spraw zagranicznych i polityki bezpieczeństwa. Zakłada ona utworzenie unijnych sił zbrojnych liczących do 5 tysięcy żołnierzy.
Borrell przekonuje, że „Europa jest zagrożona” i potrzebuje własnych sił szybkiego reagowania. Wszystko po to, by móc samodzielnie reagować na pojawiające się kryzysy – bez konieczności polegania na Stanach Zjednoczonych. Unijna armia miałaby posiadać własne siły lądowe, morskie i powietrzne.
Takie siły byłyby stosowane przede wszystkim do reagowania na kryzysy. Dotyczy to zarówno misji stabilizacyjnych, jak i misji ratunkowych i ewakuacyjnych. Przykładem może być chociażby niedawna konieczność przeprowadzenia ewakuacji z Kabulu po przejęciu Afganistanu przez talibów. Z pewnością w grę wchodzi także błyskawiczne reagowanie na zagrożenie atakami hybrydowymi.
Zgodnie z koncepcją Borrella, nie wszystkie 27 państw członkowskich musiałoby wystawić własnych żołnierzy uczestniczących w przedsięwzięciu. To całkiem logiczne założenie, biorąc pod uwagę dysproporcję potencjałów pomiędzy największymi i najmniejszymi krajami Unii. Tym niemniej, unijna armia byłaby wykorzystywana w oparciu o konsensus pomiędzy wszystkimi państwami tworzącymi Wspólnotę.
Unijna armia nie musi liczyć setek tysięcy żołnierzy. Problemem jest jednak tempo podejmowania decyzji w UE
Trzeba przyznać, że unijna armia licząca 5 tysięcy żołnierzy nie wygląda na zbyt imponującą koncepcję. Trudno byłoby tak skromnym siłom nadać jakąś realną wartość odstraszającą względem realnych potencjalnych agresorów. Takowego w Europie mamy jednego – Rosję. Warto jednak pamiętać, że europejskie koncepcje tworzenia własnych sił zbrojnych od dawna opierają się o uzupełnianiu roli NATO, nie próbach jego zastąpienia. Dlatego właśnie nie ma mowy o stworzeniu dużej europejskiej armii stanowiącej realną militarną potęgę.
Siły szybkiego reagowania miałyby więc być prędzej doborowym oddziałem, który można szybko skierować do działania. Chodzi zarówno o sytuacje o mniejszej skali, niż „prawdziwa” konwencjonalna wojna, konflikty asymetryczne oraz sytuacje o charakterze nie do końca militarnym. Takich, jak na przykład obecny kryzys migracyjny w Polsce i na Litwie.
Sam pomysł stworzenia sił niezależnych od Stanów Zjednoczonych ma tym więcej sensu, im bardziej Amerykanie skupiają swoją uwagę na Pacyfiku. Trend ten sięga przecież jeszcze prezydentury Baracka Obamy. Równocześnie jedynym państwem Unii Europejskiej, które obecnie można z czystym sumieniem nazwać potęgą wojskową, jest Francja.
W koncepcji przestawionej przez Borella jest jednak jeden poważny problem. Chodzi o wspomnianą zasadę wykorzystywania unijnych sił szybkiego reagowania w oparciu o konsensus wszystkich państw członkowskich. Kryzys migracyjny, ten toczący się od 2015 r., jest najlepszym dowodem, że uzyskanie jednomyślności w Unii Europejskiej jest niemalże niemożliwe. Tymczasem cały sens propozycji opiera się o możliwość błyskawicznego wręcz reagowania.
To właśnie tempo podejmowania wiążących decyzji w sytuacjach kryzysowych stanowi bolączkę dzisiejszej Unii Europejskiej. Dopóki nie rozwiąże się tego problemu, dopóty te pięć tysięcy żołnierzy będzie w najlepszym wypadku wojskiem na pokaz.