Panie redaktorze Warzecha, klapsy to też bicie i nie są metodą wychowawczą

Gorące tematy Rodzina Dołącz do dyskusji (158)
Panie redaktorze Warzecha, klapsy to też bicie i nie są metodą wychowawczą

Dzieci bić nie wolno, ale od klapsa nikt nie umarł, a rodzic musi podkreślać swoją władzę nad dzieckiem. W takim tonie jeden ze znanych dziennikarzy napisał felieton. Telewizja Polska kolportuje strachy na lachy, które nie mają nic wspólnego z nauką.

Jest mi trochę smutno, że Łukasz Warzecha napisał taki tekst na stronie Telewizji Polskiej. Niby nie powinnam się dziwić, bo podobnie jak koty polują, tak konserwatyści konserwują – to wszakże leży w ich naturze. Ale powtarzanie antynaukowych bzdur przy podlaniu ich sosikiem o lewicy, co to chce zniszczyć tradycyjny model rodziny – dziwi. Bo Warzechę miałam za człowieka, który jednak nie daje się uwieść tanim hasełkom.

Do lewicy mi równie blisko, co do rwandyjskiej Kigali. Ale nawet z tej odległości mogę nie tylko obserwować, ale i rozumieć, kiedy mowa jest o rzeczach poważnych. A bicie dzieci do takich należy. Redaktor Warzecha oczywiście zapiera się, że chodzi mu jedynie o bardzo sporadyczne stosowanie klapsów jako ostatecznej formy karania pociech za poważne przewinienia. Porównuje klapsa jako broń atomową… i ja go próbuję zrozumieć, bo nasza prawica bardzo chce czasem trzymać się rozwiązań, które dwadzieścia lat temu były przez niektórych uważane za dobre. Nawet, jeśli to sto lat temu pojawiły się pierwsze głosy, że dzieci bić nie wolno.

Czy można bić dzieci?

Redaktor Warzecha obawia się, że jeśli zakaże się stosowania przez rodzica przymusu – czy nawet lekkich form przemocy – to władza rodzicielska się poluzuje. To słowo „władza” jest tu bardzo ważne, wyklucza partnerstwo, dziecko ma się słuchać. Dziennikarz przywołuje nawet taką abstrakcyjną sytuację:

Że, dla przykładu, zmęczona, spóźniona do pracy matka, której odwożony do przedszkola pięciolatek urządza rano w sklepie histerię przed półką z zabawkami, powinna zasiąść z nim do spokojnej rozmowy i negocjacji, tłumacząc przez trzydzieści minut, dlaczego jego zachowanie jest niestosowne. A pięciolatek, gdy mu się to spokojnie wyjaśni, ze zrozumieniem pokiwa głową, przestanie ryczeć i da się odprowadzić do placówki, cytując z pamięci „Etykę nikomachejską” Arystotelesa.

To, jak sam twierdzi Warzecha, oczywiście absurd. I tu się z nim zgodzę po raz pierwszy, bo zawsze, gdy widziałam podobne sytuacje, klaps sprawiał, że dziecko zaczynało krzyczeć jeszcze głośniej. Tym razem nie z rozkapryszenia, ale ze strachu, z bólu, z poczucia poniżenia.

Klaps nie jest metodą wychowawczą. Nigdy nią nie był. To objaw bezsilności rodzica, sięgnięcie po przemoc, powtarzanie sobie, że pupa nie szklanka. Że ojciec tak robił. I ojciec ojca. I matka. I matka matki. Że tak było od zawsze, więc to musi być dobre. I pisał biedny Janusz Korczak o takich sytuacjach, jak ta przywołana przez Łukasza Warzechę:

Łzy uporu i kaprysu – to łzy niemocy i buntu, rozpaczliwy wysiłek protestu, wołanie o pomoc, skarga na niedbałą opiekę, świadectwo, że nierozumnie krępują i zmuszają, objaw złego samopoczucia, a zawsze cierpienie.

Tradycja spoiwem

Odnoszę wrażenie, że redaktor Warzecha boi się – jak cała prawica – że model rodziny z mamą, tatą i dziećmi odejdzie do lamusa, a zastąpią je rodziny patchworkowe, z babcią, psem, przyjaciółką matki i kochankiem ojca (bez ojca). Że to, co znali ze swojego dzieciństwa, pęknie jak bańka mydlana, a zastąpi je coś innego, obcego, złego. Coś, co zdaniem prawicy, w swojej naiwności umyśliła sobie lewica. Klaps jest reliktem tych czasów, nauką szacunku. Ale na ów szacunek pracuje się w inny sposób – długą, mozolną pracą, której efekty są takie, że pięciolatek nie robi awantury pod półkami z zabawkami, bo wie, jakie są zasady dawania i brania. Danie dziecku klapsa utwierdzi go w przekonaniu, że matka czy ojciec są osobami strasznymi, groźnymi, obcymi. Co więcej, takie dziecko reaguje później agresją w stosunku do rówieśników. Mama i tata dali przecież przykład, jak rozwiązywać konflikty.

O biciu dzieci wypowiadały się już setki autorytetów w dziedzinie pedagogiki. Na IX Zjeździe Polskiego Towarzystwa Pedagogicznego aż 116 ludzi nauki podpisało się pod krytyką tekstu prof. UKSW dr hab. Zbigniewa Stawrowskiego.

Jako pedagodzy podkreślamy, iż wszelkie formy przemocy fizycznej i psychicznej wobec dzieci: bicie, tzw. lanie, uderzanie nazywane klapsami są dziecięcą krzywdą. Powodują szkody w rozwoju fizycznym, emocjonalnym i społecznym dziecka, zaburzają jego zdolności uczenia się, ograniczają pamięć i koncentrację, przyczyniają się do zwiększenia zachowań agresywnych. Są antywychowawcze.

Jeśli zdanie polskich pedagogów to za mało, to przypomnijmy, że klapsom sprzeciwiało się Amerykańskie Towarzystwo Psychologiczne, a artykuł 19 Konwencji Praw Dziecka wyraźnie mówi o tym, że państwo powinno podjąć odpowiednie kroki, by chronić swoje dzieci przed przemocą fizyczną. Jakby się od tego nie odwoływał Łukasz Warzecha – klaps do nich należy.

Klapsy mają jeszcze jedną, smutną właściwość. Chociaż redaktor Warzecha uważa je za środek ostateczny, to co zrobić, gdy zawiedzie? Uderzyć w twarz? Klepnąć jeszcze raz?

Biedna ta rodzina

Tradycyjny model rodziny nie rozpadnie się dlatego, że dziecko nie będzie nauczone respektu do rodziców. To nie jest tak, że jeśli odejdzie się od surowego, pruskiego wręcz modelu wychowania, to maluch zacznie nagle palić papierosy i mówić do rodziców po imieniu. Wychowanie drugiego człowieka to ciężka i niewdzięczna czasem praca, w której trzeba uczyć, że podejmowane wybory niosą za sobą konsekwencje. Tak jak w dorosłym życiu – jeśli nagle jakiś pan zacznie krzyczeć na żonę pod półką z alkoholem, to ochrona go wyprowadzi. Dlatego dziecko też trzeba wyprowadzić ze sklepu. Niech wie, że jeśli zachowuje się źle w danym miejscu, to będzie musiało je opuścić. W przeciwnym razie – pozwólcie, że też posłużę się abstrakcyjnym przykładem – ma oczekiwać w wieku dwudziestu kilku lat, że ochroniarz da mu klapsa?

Bezprzemocowe wychowanie nie oznacza wychowania nieudolnego. Tego drugiego żadne klapsy nie poprawią, a dziecko musi być w rodzinie traktowane jako pełnoprawny członek, nie jako podrzędny sługa swego rodzica. Tradycyjny model zakładał przecież, że dziecko ma być widać, ale nie słychać. I że absolutnie ma się ono słuchać, nawet, jeśli wydane mu polecenie jest totalnie idiotyczne. Widzicie, moi drodzy, czasami pewne tradycje muszą umrzeć, żeby zastąpiło je coś nowszego i lepszego. Inaczej nadal leczylibyśmy się upuszczaniem krwi i wierzyli, że Słońce krąży wokół Ziemi.

Na koniec czytelny przekaz od Rzecznika Praw Dziecka: