Kaprysy aktywistów to kiepski powód, by ograniczać prawo własności właścicieli nieruchomości

Nieruchomości Państwo Środowisko Dołącz do dyskusji
Kaprysy aktywistów to kiepski powód, by ograniczać prawo własności właścicieli nieruchomości

Relacje międzysąsiedzkie to z punktu widzenia ustawodawcy trudna sprawa. Trzeba w końcu pogodzić często sprzeczne interesy dwóch równorzędnych podmiotów i ich praw. Co jednak powiecie na ograniczanie prawa własności właściciela, dajmy na to, przydomowego ogrodu z powodu larum podniesionego przez aktywistów? Czyjś widok z okna rzadko jest uzasadnieniem wprowadzania takich ograniczeń.

Ograniczanie prawa własności przychodzi ustawodawcy stanowczo zbyt łatwo

Prawo własności należy do konstytucyjnych praw i wolności. Na szczęście żyjemy w Polsce, której władze nigdy jakoś specjalnie sobie nimi głowy nie zaprzątały. Dotyczy to zwłaszcza tych pozycji, w których pojawia się magiczne sformułowanie „określa ustawa”. W tym wypadku: „może być ograniczona tylko w drodze ustawy”. Skoro ustawodawcy wolno, to korzysta. Dzięki temu od czasu do czasu możemy usłyszeć o różnego rodzaju absurdach prawnych.

Ograniczanie prawa własności, jeśli wierzyć art. 64 ust. 3 oraz 31 ust. 1 Konstytucji RP nie może naruszać jego istoty. Drugi z przywołanych przepisów podpowiada nam także, że ewentualne ograniczenia konstytucyjnie chronionych praw i wolności muszą jeszcze służyć jakiemuś wyższemu celowi. W tym przypadku: być konieczne w demokratycznym państwie dla jego bezpieczeństwa lub porządku publicznego, bądź dla ochrony środowiska, zdrowia i moralności publicznej, albo wolności i praw innych osób.

Wspominam o tym dlatego, że nasze państwo ma niepokojącą tendencję do nazbyt swobodnego ustalania, co jest akurat konieczne i do czego konkretnie. Tym samym bardzo łatwo o przekonanie decydentów, że czas najwyższy uprzykrzyć życie naszemu sąsiadowi. Nie chodzi mi wcale o świeżą sprawę warszawskiej zatoki czerwonych świń, choć zasługuje ona na krótką wzmiankę.

Przypomnijmy: historia wiąże się z pewną aktywistką miejską, która nakłamała o tym, jakoby państwowy holding zamierzał wyburzyć całe osiedle mieszkalne. Okazało się, że chodziło tak naprawdę o jej widok z okna i niedogodności związane z budową tuż obok. W sprawę zdążyli zaangażować się politycy i bardziej znani aktywiści. Na szczęście bajeczkę udało się dość szybko zdemaskować. Muszę jednak przyznać, że cała historia uruchomiła we mnie bardzo konkretne wspomnienia sprzed kilku lat. Wówczas w grę wchodziła dużo większa skala, bo obejmująca przydomowe ogrody w całej Polsce.

Lex Szyszko było dobrą ustawą, którą odkręcono ze złych powodów

Dawno, dawno temu, było w Polsce jedno prawo, które wzbudzało powszechne oburzenie i poczucie całkowitego bezsensu. Wyobrażacie sobie, żebyście musieli prosić urzędnika o zgodę na wycięcie drzewa we własnym ogrodzie? Dodajmy: drzewa, które sami własnoręcznie zasadziliście.

Prawdę mówiąc, nie musicie sobie tego wyobrażać, bo takie ograniczanie prawa własności trwa w najlepsze. Zmieniło się tylko to, że zamiast konieczności uzyskania zezwolenia musimy zgłosić chęć wycinki. W praktyce różnicy nie ma żadnej, bo gminni urzędnicy i tak odwiedzą nasz ogród i upewnią się, czy aby na pewno możemy wyciąć to drzewo. Wciąż mogą powiedzieć „nie”. Rzecz jasna za niezgłoszoną wycinkę wciąż grożą drakońskie kary. Przepisy z jakiegoś niezrozumiałego powodu dotyczą także nieruchomości niezwiązanych z działalnością gospodarczą należące do zwykłych osób fizycznych.

Nie jest żadną tajemnicą, że uważam słynne Lex Szyszko za zmianę na lepsze a wycofanie się z jej zapisów przez rząd Zjednoczonej Prawicy za poważny błąd. Uważam, że zwykły Kowalski w swoim ogrodzie powinien móc wycinać wszystko, co nie jest z jakiegoś powodu objęte szczególną ochroną. Tym razem jednak mam na myśli nie tyle konkretne rozwiązania prawne, a intencje stojące za zmianą w obydwu kierunkach.

PiS uchwalając Lex Szyszko postąpiło dobrze, eliminując prawo powszechnie uważane za absurd. Po wielu latach biurokratycznej opresji właściciele ogrodów wreszcie stali się wolnymi ludźmi. Nikogo poczytalnego nie powinno więc dziwić, że ruszyli do korzystania z tej wolności poprzez nadrabianie zaległości. Tak, w ruch poszły piły i siekiery. Zgadza się: wiele drzew w całej Polsce zostało ściętych. Przypomnijmy jednak: mowa przede wszystkim o porządkowaniu przydomowych ogrodów, bynajmniej nie w celu zastąpienia całej roślinności betonem.

Akcja spowodowała reakcję. Różnego rodzaju aktywiści protestowali. Media nie zostawiały na ustawie suchej nitki, skupiając się na ilości ściętych drzew oraz epatując obrazami w rodzaju martwej wiewiórki, która okazała się nie mieć z Lex Szyszko nic wspólnego.

Trudno oprzeć się wrażeniu manipulowania opinią publiczną w ochronie niechcianych drzew w cudzych ogrodach

Wbrew pozorom partia Jarosława Kaczyńskiego potrafiła się wycofywać z rozwiązań, które uznała za większy problem, niż są one warte. 2017 r. to moment na długo przed niesławnym wyrokiem Trybunału Konstytucyjnego w sprawie aborcji embriopatologicznej będącego odwleczonym w czasie politycznym samobójstwem PiS. Nawet po nim mieliśmy przecież pospieszne łatanie Polskiego Ładu czy cudowne nawrócenie rządu Morawieckiego z miłości do węgla na dekarbonizację. Dlatego ograniczanie prawa własności w kwestii wycinania drzew w ogrodzie wróciło, dla niepoznaki w formule „zezwolenia”.

Czy jednak musiało tak być? W całej dyskusji bardzo dobitnie wybrzmiewały głosy osób, którym bardzo zależało na losie drzew. Problem w tym, że to nie były ich drzewa. Założę się, że spora część przeciwników ustawy nawet nie posiadała własnego ogrodu. Nie jest to oczywiście konieczne, gdy w grę wchodzi obrona państwowych zasobów leśnych. Przypomnijmy jednak, że istotą sporu było ograniczenie prawa własności zwykłym Kowalskim.

W całym przekazie medialnym tamtych czasów praktycznie jedynym obrońcą ustawy był sam minister Jan Szyszko, którego partyjni koledzy tak jakby zostawili na lodzie. Zdanie właścicieli nieruchomości, którzy przecież byli głównymi beneficjentami tamtych przepisów, nie istniało w ogóle. Samą wycinkę drzew powiązano zaś z – jakże by inaczej – deweloperami i przedsiębiorcami, których oczywiście demonizowano.

Ktoś mógłby powiedzieć, że przecież w krótkim okresie obowiązywania wycięto aż 3 miliony drzew. To prawda. Przy czym powinniśmy uwzględniać drzew wyciętych w międzyczasie przez same gminy. Tym wolno zawsze, co udowadnia każda kolejna ofiara miejskiej betonozy.

Gdy w grę wchodzi ograniczania prawa własności, należy stosować jedynie absolutnie niezbędne środki

Tak czy siak, miliony wyciętych drzew mogą robić wrażenie, jeśli nie zestawimy jej z kontekstem w postaci przeszło 6 miliardów drzew rosnących sobie na terytorium naszego kraju. W tamtym okresie dane Lasów Państwowych sugerowały, że sadziliśmy ok. 500 milionów drzew rocznie. Donald Tusk sugerował zaś niedawno, że mniej-więcej połowę z tego wycinano.

Powierzchnia lasów w Polsce, pomimo wątpliwej polityki leśnej ostatnich lat, systematycznie rośnie. Trudno więc oprzeć się wrażeniu, że w sprawie Lex Szyszko mieliśmy do czynienia z poważną manipulacją i opinią publiczną i samymi ustawodawcami. Dlatego ci ostatni w przyszłości powinni być ostrożniejsi za każdym razem, gdy w grę wchodzi ograniczanie prawa własności.

Nie każdemu obrońcy zieleni zależy na czymkolwiek ponad ogólną ideę oraz ładnym widokiem z własnego okna. Nie zawsze szczere intencje idą w parze z rzeczywistym rozeznaniem w sytuacji. Wreszcie: nie każdy protest osób trzecich rzeczywiście uzasadnia ograniczanie praw obywateli. W tym konkretnym przypadku właśnie przez takie podejście do tematu wolności obywatelskie w Polsce wróciły do nieciekawego punktu wyjścia. Być może nawet jesteśmy w gorszym miejscu. Dzisiaj już kto zwraca uwagę na biurokratyczny absurd, który wciąż obowiązuje.