Tak zwane „Lex Szyszko” to jedna z nielicznych reform obozu rządzącego, z których ten wycofał się pod presją opinii publicznej. A szkoda, bo ta konkretna ustawa wychodziła z bardzo słusznego założenia. Po latach wypadałoby w końcu oddać jej sprawiedliwość.
„Lex Szyszko” uwolniło polaków od absurdalnego obowiązku uzyskania od urzędników zgody na wycinkę we własnym ogródku
Dawno temu jednym z najlepszych przykładów absurdalnego prawa w Polsce była konieczność uzyskania zezwolenia na wycięcie drzewa we własnym ogródku. Skądinąd pod rygorem iście drakońskich kar. Czas przeszły jest w tym wypadku uzasadniony, bo ustawodawca w pewnym momencie postanowił uwolnić obywateli od tego uciążliwego obowiązku. Problem w tym, że to właśnie obywatele doprowadzili swoimi protestami do uchylenia tak zwanego „Lex Szyszko”.
Trudno znaleźć ustawę z ostatnich pięciu lat, wokół której narosło tyle nieporozumień, oraz zwykłych przekłamań. Równie trudno byłoby wskazać pomysł polityków Zjednoczonej Prawicy tak jednoznacznie ukierunkowany na ułatwienie życia zwykłym obywatelom i naprawdę rzeczywiście zepsutego prawa. Dlatego wielka szkoda, że „Lex Szyszko” ostatecznie uchylono a samego ministra Jana Szyszkę odsądzano od czci i chwały.
Przepisy ustawy z 16 grudnia 2016 r. były zadziwiająco precyzyjnie sformułowane i realizowały postawiony przed nimi cel
Zasadniczym celem ustawy z dnia 16 grudnia 2016 r. o zmianie ustawy o ochronie przyrody oraz ustawy o lasach było zwiększenie uprawnień właścicieli nieruchomości co do wycinki rosnących na nich drzew i krzewów. W szczególności dotyczyła tych roślin, które rosną na działkach i przydomowych ogródkach, oraz nieużytków przywracanych działalności rolniczej.
Od strony realizacji postawionych założeń, „Lex Szyszko” spełniało swoją rolę naprawdę dobrze. Treść ustawy nie zawierała luk prawnych, przez które prześliznęły się przypadki, których pomysłodawcy nie przewidzieli.
„Lex Szyszko” miało zlikwidować konieczność uzyskania zezwolenia od gminy na wycinkę drzew i krzewów rosnących na nieruchomościach stanowiących własność osób fizycznych. Te miały być usuwane wyłącznie na cele niezwiązane z prowadzeniem działalności gospodarczej. Dokładnie taki sens miał nowy art. 83f ust. 1 pkt 3a) nowelizowanej ustawy o ochronie przyrody.
Uchwalenie ustawy sprawiło, że osoba fizyczna mogła wyciąć własne drzewo we własnym ogródku, bez żadnego udziału ze strony żadnego organu państwa czy samorządu. Dokładnie tak, jak to powinno wyglądać. Przy okazji „Lex Szyszko” zostawiało ogromną swobodę gminom co do ustalania kryteriów dopuszczalnej wycinki drzew w innych przypadkach.
„Lex Szyszko” pozwoliło Polakom wycinać drzew w swoich ogródkach, więc ci skwapliwie z tej możliwości skorzystali
Co więc poszło nie tak? Polakom pozwolono wreszcie zaznać elementarnej wolności we własnym ogródku – i skwapliwie z tej wolności skorzystali. Trzeba przyznać, że początek 2017 r. było okresem rekordowej wręcz wycinki drzew. Taki stan rzeczy zaalarmował część obywateli, oraz niespecjalnie przychylną rządowi część polskich mediów i sceny politycznej.
Minister Jan Szyszko stał się symbolem dewastacji środowiska naturalnego w majestacie prawa. Tym łatwiej, że wcześniej toczył spór z organizacjami ekologicznymi o Puszczę Białowieską. Dzisiaj niektórzy słusznie oburzają się o agresywny i oparty o czysty hejt przekaz kierowany ze strony chociażby rządowych mediów. Trzeba jednak pamiętać, że „Lex Szyszko” było narzędziem walki politycznej równie brutalnym, co awaria „Czajki”.
Warto przy tym pamiętać, że wśród obywateli protestujących przeciwko ustawie dominowały środowiska wielkomiejskie, niekoniecznie posiadające własne ogródki. Nie sposób także nie zauważyć, że „Lex Szyszko” nijak nie regulowało kwestii wycinki przeprowadzanej chociażby przez gminy. Tutaj warto wskazać istniejącą w tamtych latach tendencję do zamieniania zielonych miejskich placów na księżycowy, zabetonowany krajobraz. Bartoszyce, Płock, Włocławek – przykłady można by mnożyć.
Najważniejsze przepisy „Lex Szyszko” nie miały nic wspólnego z interesami deweloperów
Ustawa w niewielkim tylko stopniu poprawiała sytuację przedsiębiorstw, czy działek wykorzystywanych w działalności gospodarczej. Trzeba jednak przyznać, że na etapie prac legislacyjnych ułatwienie deweloperom zagospodarowywania działek było istotnym argumentem za zmianą obowiązujących wówczas przepisów. Tyle tylko, że sama nowelizacja nie czyniła żadnych konkretnych wyjątków na rzecz deweloperów. Na ich potrzeby zresztą i tak dość przychylnie patrzą przecież samorządy.
To też nie tak, że art. 83f ust. 1 pkt 3a) nie było ukierunkowane wprost na przydomowe ogródki i rolników. Było – wspomniane wyżej założenia przekopiowałem praktycznie żywcem z treści „Lex Szyszko”. Sporny przepis, warto to podkreślić, dotyczył wycinki bez związku z działalnością gospodarczą, wyłącznie na nieruchomościach należących do osób fizycznych. Przygotowanie działki pod potrzeby dewelopera ma ścisły związek z taką właśnie działalnością.
Nie da się także ukryć, że wcześniej obowiązujące przepisy były nadmierną ingerencją w istotę prawa własności. Obywatel musiał uzyskać zezwolenie ze strony gminy na wycinkę. Proces był sformalizowany i wybitnie wręcz uciążliwy. Urzędnicy często wydawali decyzje odmowne. Jeżeli ktoś wyciął drzewo bez zezwolenia, to czekała go drakońska kara naliczana według specjalnego taryfikatora. Jej wysokość zależała od ilości drzew, oraz ich wieku. Nierzadko taka „dzika” wycinka dosłownie rujnowała właściciela nieruchomości.
Istota dzisiejszego stanu prawnego pokrywa się z tym sprzed obowiązywania „Lex Szyszko”
Dlatego nikogo nie powinno dziwić, że po latach obowiązywania tego prawnego koszmaru, Polacy zachłysnęli się wolnością. Owszem, pod topór poszło w całym kraju naprawdę mnóstwo drzew. Było to jednak do przewidzenia – w końcu właściciele przydomowych ogródków mogli zrobić w nich porządek. Najczęściej zresztą na miejscu wyciętych drzew sadzono inne rośliny. Sytuacja z pewnością sama dość szybko wróciłaby do normy. Polska z całą pewnością nie stałaby się nagle betonową pustynią.
Co ciekawe, bardzo możliwe, że wycinka w 2017 r. nie byłaby aż tak intensywna, gdyby nie wolta rządzących i zapowiedź zmiany przepisów. Wówczas kto tylko mógł starał się zdążyć z wycięciem niechcianych drzew i krzewów zanim po raz kolejny pomiędzy nim a roślinnością w jego ogródku stanie uznanie administracyjne.
Niestety, rozpętana wówczas medialna histeria sprawiła, że rząd bardzo szybko wycofał się z wprowadzanych przez „Lex Szyszko” rozwiązań. Obecny stan prawny opiera się co prawda na „zgłoszeniu” zamiaru wycinki, w praktyce jednak jest to zezwolenie pod inną nazwą.
To kiedy można usunąć drzewo na swojej działce wciąż reguluje dość skomplikowana procedura. Ta zawiera nawet obowiązek dokonania oględzin przez urzędników gminy. Różnica jest taka, że teraz gmina może wnieść sprzeciw, zamiast po prostu nie wyrazić zgody na wycinkę. Skutek jest dokładnie ten sam.
Polacy całymi latami domagali się zmiany przepisów o wycince – niestety kiedy ją dostali, to nie potrafili jej należycie docenić
„Lex Szyszko” było aktem prawnym stawiającym prawo własności obywatela ponad prawo państwa do narzucania mu swojej woli. Swoistym wyjątkiem w dzisiejszych czasach, w których to samo państwo raczej woli mieszać się nieproszone w sprawy obywateli. Istota prawa własności musiała jednak ustąpić przed wrażeniami estetycznymi i emocjami innych obywateli, oraz politycznymi interesami opozycji.
Trzeba zauważyć, że uchylenie kluczowych przepisów tej ustawy tak naprawdę nie realizowało żadnego ważnego interesu społecznego. Protesty przeciwko „Lex Szyszko” z jednej strony wynikały z niezrozumienia istoty problemu, z drugiej były wypadkową doraźnej walki politycznej. Można śmiało zaryzykować tezę, że gdyby tą samą ustawę uchwalono dzisiaj, politycy Zjednoczonej Prawicy nie zgodziliby się zmienić w niej nawet przecinka. I akurat w tym przypadku mieliby pełną słuszność. Niestety, wówczas PiS ustąpił.
Jan Szyszko został odwołany z funkcji ministra środowiska w styczniu 2018 r. Zmarł w 9 października 2019, cztery dni przed wyborami parlamentarnymi, w których kandydował do sejmu z listy PiS. Ustawa wiązana z jego nazwiskiem formalnie rzecz biorąc stanowiła projekt poselski. Spośród kilkudziesięciu posłów, którzy się pod nim podpisali, na reprezentanta wnioskodawców wyznaczono Jana Krzysztofa Ardanowskiego – dzisiejszego ministra rolnictwa.