O dziwo, duża część Polaków wyraźnie popiera państwowe dopłaty do kredytów mieszkaniowych
Jedną z ostatnich decyzji Krzysztofa Paszyka jako ministra rozwoju i technologii było wycofanie się z projektu ustawy o dopłatach do kredytów hipotecznych. To koniec Kredytu na start. Rekonstrukcja rządu nie tylko pozbawiła Paszyka stanowiska, ale także przyniosła likwidację całego Ministerstwa Rozwoju i Technologii. Jego zadania przejął resort gospodarki i finansów kierowany przez wicepremiera Andrzeja Domańskiego.
Czy to oznacza, że sama koncepcja dopłat do kredytów mieszkaniowych wylądowała na śmietniku historii? Niekoniecznie. Nie da się ukryć, że należy ona do szczególnie polaryzujących. Styczniowy sondaż przeprowadzony na zlecenie RMF FM wskazywał, że 39 proc. Polaków popiera wdrożenie takiego rozwiązania. Grono zadeklarowanych przeciwników obejmuje 29 proc. respondentów. 32 proc. nie ma zdania na ten temat. Okazuje się więc, że jest w społeczeństwie duże grono osób wręcz oczekujących dotowanych kredytów.
Warto się w tym momencie zastanowić, co nas czeka w przyszłości. Możemy oczywiście założyć, że rządzący ostatecznie zrezygnują z uprawiania polityki mieszkaniowej poprzez stymulację popytu. Przemawia za tym między innymi to, że koalicja rządząca zdążyła już zdrowo podpaść swoim wyborcom. Głównymi przeciwnikami Kredytu na start była Polska 2050, która walczy obecnie o przetrwanie, oraz będąca w nieco lepszym położeniu Lewica. Wciąż mają wystarczającą pozycję, by skutecznie blokować ewentualną nową ustawę nawet wbrew woli najsilniejszego koalicjanta w postaci Koalicji Obywatelskiej. Polskie Stronnictwo Ludowe samo zdziała niewiele.
Byłby to jednak nudny scenariusz. Koniec Kredytu na start może oznaczać po prostu początek czegoś nowego. Są przesłanki, by sądzić, że za jakiś czas rządzący znowu spróbują wspomóc budownictwo mieszkaniowe. Jedną z nich jest wspomniane wyżej stosunkowo wysokie poparcie. Drugą stanowią niedwuznaczne pieniądze otrzymywane przez prawie wszystkie polskie partie polityczne od środowisk zbliżonych do firm deweloperskich. Nie da się także ukryć, że sami posłowie dość często inwestują w nieruchomości. Byłbym także sceptyczny w wieszczeniu początku końca luki mieszkaniowej. Dostępne analizy pomijają bowiem ważny element w postaci kulturowej obsesji Polaków inwestowania właśnie w te aktywa.
Koniec Kredytu na start wcale nie oznacza, że rząd odpuścił sobie wspieranie inwestycji w nieruchomości
Cóż w takim razie może nam wymyślić rząd? Najprostszym rozwiązaniem wydaje się odczekanie kilku miesięcy i zaproponowanie Polakom nowego programu dotowanych kredytów mieszkaniowych. Wcale nie musi to być jakaś forma kredytu 0 proc. W zupełności wystarczy jakaś łagodniejsza wariacja na temat Bezpiecznego Kredytu 2 proc. Obydwie koncepcje wymagają raptem niewielkich korekt. Wystarczy przeznaczyć mniej środków, ograniczyć katalog beneficjentów do naprawdę potrzebujących i wprowadzić minimalny metraż zakupionego mieszkania. Wypadałoby także wyłączyć jeden z sektorów rynku. Jeżeli odetniemy od dotowanego kredytu rynek wtórny, to podniesie się larum, że rząd znowu tańczy tak, jak zagrają mu demonizowani deweloperzy. Jeśli jednak odetniemy od programu rynek wtórny, to nie zarobi na nim rzeczywiste źródło problemu w postaci spekulantów.
Oczywiście w takiej sytuacji należałoby się spodziewać dość niechętnych relacji ze strony mediów, nie wspominając nawet o politykach opozycyjnych stronnictw. Nowy program dotowanych kredytów musiałby stanowić jedynie mniejszą część większego programu wsparcia mieszkalnictwa. W obecnej rzeczywistości należałoby postawić na budowę mieszkań przez samorządy oraz budownictwo społeczne. Czy to rzeczywiście przełoży się na zwiększoną podaż nieruchomości mieszkalnych? Nie musi. W perspektywie kilku lat popyt na mieszkania "do mieszkania" mimo wszystko powinien zauważalnie spaść. Taka koniunkcja wpłynie zaś pozytywnie na społeczną percepcję państwowych programów wsparcia, w tym także dotowanych kredytów.
Załóżmy jednak, że rząd naprawdę nie chce ogólnonarodowych wstrząsów. Mamy jeszcze do dyspozycji alternatywne rozwiązanie w postaci REIT-ów. Chodzi o fundusze inwestycyjne, które działają na rynku nieruchomości. Kolejne rządy od wielu lat kombinują, jak by tu stworzyć ich polskie odpowiedniki. Główną przeszkodą – podobnie jak w przypadku dotowanych kredytów – jest niechęć społeczeństwa. Polacy rozumieją, że dodatkowe podmioty na rynku nieruchomości przy skończonym zasobie mieszkań nieuchronnie doprowadzą do wzrostu cen. Nie sposób jednak nie zauważyć, że prace nad polskimi REIT-ami nie zostały przerwane.
Rozwiązanie tej zagadki może tkwić w tym, że w tym wypadku prace prowadziło nie Ministerstwo Rozwoju i Technologii a Ministerstwo Finansów. Tym samym można się spodziewać, że będą kontynuowane. Rozwiązanie problemu oporu społecznego jest w banalne. Wystarczy zakazać polskim REIT-om inwestować w mieszkania. W kwietniu polski Business Insider wspominał, że resort finansów wciąż chce, by "spółki inwestujące w najem nieruchomości" mogły działać także w sektorze mieszkań na wynajem. Dość łatwo przedstawić to jako coś dobrego. Zresztą najem instytucjonalny ma całkiem sporo zalet względem niesprofesjonalizowanego najmu prywatnego, który obecnie dominuje na rynku.
Wydaje się więc, że rząd wciąż ma pole manewru w kwestii wspierania inwestycji w nieruchomości za pomocą zmian w prawie oraz budżetowych pieniędzy. Czy po nie sięgnie? Prawdopodobnie przekonamy się za kilka miesięcy.