To, co inni mają na swoim talerzu, coraz częściej staje się sercem jakiejś ogólnonarodowej awantury. Może czas najwyższy przekuć te emocje w coś konstruktywnego. Skoro już mamy się czepiać takich rzeczy, to weźmy się za niejadalne rzeczy w jedzeniu, które producenci z jakiegoś niezrozumiałego powodu cały czas do niego dodają. Dobrym przykładem może być salami.
Niejadalne rzeczy w jedzeniu może znaleźć niemal każdy miłośnik salami
Z jakiegoś powodu nawet jedzenie stało się w Polsce sprawą polityczną. Wystarczy, że piosenkarka wspomni o pieczonym arbuzie jako imitacji łososia, by niegdysiejszy Twitter zapłonął od oburzenia z powodu zamachu na jakieś bliżej nieokreślone narodowe świętości. Wszyscy zapewne pamiętamy awanturę, która dotyczyła dopuszczenia do sprzedaży w UE produktów z owadów. Nie byłbym sobą, gdybym po raz kolejny nie wypomniał wykorzystywania od lat w przemyśle spożywczym koszenili. Chodzi o czerwony barwnik pozyskiwany ze sproszkowanych czerwców.
Trzeba też przyznać, że polityczne zainteresowanie jedzeniem miewa także nieco rozsądniejsze aspekty. Przykładem mogą być różnego rodzaju zakazy, nakazy i podatki wprowadzane w ostatnich latach. Zaczęło się od zakazania sprzedaży niezdrowej żywności w szkolnych sklepikach. Od odebrania dzieciom pączków, czipsów i drożdżówek płynnie przeszliśmy do podatku cukrowego. Warto wspomnieć także o zakazie sprzedaży energetyków niepełnoletnim. Niektórzy do tego fenomenu zaliczają także awanturę o alkotubki.
Wspominam o tym dlatego, że w tym samym czasie niektórzy producenci celowo i premedytacją sprawiają, że znajdujemy niejadalne rzeczy w jedzeniu. Nie chodzi mi w żadnym wypadku o jakiś mikroplastik czy błędy na linii produkcyjnej. Sprawa jest dużo bardziej perfidna i rozpowszechniona.
Wyobraźmy sobie, że postanowiliśmy akurat zjeść sobie salami. Ot, najzwyklejsza w świecie niewegańska wędlina krajowej produkcji obłożona dodatkowo przyprawami. Możemy kupić ją w całości, możemy też wybrać w pobliskim dyskoncie wariant pokrojony w plastry.
Kładziemy sobie wędlinę na kanapki, gryziemy i… wyciągamy z ust całkowicie „makroplastikowy” kawałek folii, którą salami było owinięte. Warto dodać: folia często znajduje się pod grubą warstwą przypraw. Czemu one służą? Chyba tylko temu, żeby ładnie wyglądały. Marnowanie żywności w najczystszej postaci. Pytanie brzmi: jakim cudem taka sytuacja jest nie tylko legalna, ale wręcz stosunkowo pospolita?
Czym się różni plastikowa folia w wędlinie od jadalnych robaków, pieczonego arbuza i produktów GMO?
Przyznaję bez bicia, że nie jestem ekspertem w dziedzinie wędliniarstwa. Nie mam pojęcia, jakie ta syntetyczna albo kolagenowa niejadalna osłonka ma w zamyśle producenta zastosowanie. Pomijając oczywistość w postaci zabezpieczenia mięsa przed czynnikami zewnętrznymi. Szczerze mówiąc, jako konsumenta niespecjalnie mnie to interesuje. Salami nie jest zresztą jedynym winowajcą, bo niejadalne rzeczy w jedzeniu znajdziemy także, próbując na przykład niektórych serów.
Nie byłby to oczywiście problem, gdyby informacja o istnieniu takiej przeszkody przed konsumpcją była odpowiednio wyeksponowana. Praktyka sprowadza się jednak co najwyżej do krótkiej wzmianki gdzieś na odwrocie opakowania małym druczkiem.
Ktoś mógłby całkiem racjonalnie argumentować, że przecież nikt nikomu nie broni dokładnie przestudiować skład przed rozpoczęciem jedzenia. Ktoś taki miałby słuszność. Warto jednak zauważyć, że w przypadku przywołanych wcześniej owadów słusznie domagano się należytego wyeksponowania informacji o ich obecności w produkcie. Kolejnym przykładem są specjalne zasady znakowania żywności genetycznie zmodyfikowanej. Istnieją one tylko dlatego, że część społeczeństwa nie ma bladego pojęcia, o co naprawdę z GMO chodzi i uległa zbiorowej panice podsycanej przez różnego rodzaju prymitywistycznych szarlatanów.
Skoro więc w przypadku zdecydowanie mniej szkodliwych składników dochodzi do interwencji państwa, to czemu nie w przypadku zafoliowanego salami? Jeśli wygoda dorosłego konsumenta nikogo nie przekonuje, to może zwróćmy uwagę na bezpieczeństwo dzieci. Skoro mogliśmy odebrać nastolatkom słodycze ze szkolnych sklepików, to tym bardziej nie chcemy, żeby jakiś berbeć zakrztusił się folią z plasterka wędliny. Nakaz wyraźnego informowania na opakowaniu to przecież nie całkowity zakaz. Jego realizacja nie wymaga zbyt wiele wysiłku od producentów.
Można by rzecz jasna dojść do wniosku, że lepiej zostawić sprawy żywienia samym konsumentom oraz uprawnionym państwowym organom. W przypadku opakowań będzie to Państwowa Inspekcja Sanitarna, istnieje także Państwowa Inspekcja Bezpieczeństwa Żywności. Tylko czym byśmy się wtedy tak ekscytowali z naszą klasą polityczną?