Sytuacja kredytobiorców na skutek podwyżek stóp procentowych drastycznie się pogorszyła. Można by wręcz rzec, że mamy do czynienia z problemem porównywalnym z kryzysem frankowym sprzed kilku lat. Nic dziwnego, że rządowa pomoc dla kretytobiorców jest tak wyczekiwana. Niestety, nowy WIBOR może nie przynieść większych rezultatów.
Nowy WIBOR, jaki by nie był, najprawdopodobniej nie przyniesie jednak niższych rat kredytów
Podwyżki stóp procentowych sprawiły, że raty kredytów ze zmienną stopą oprocentowania drastycznie wzrosły. Problem jest o tyle poważny, że to przytłaczająca większość kredytów hipotecznych oferowanych w ostatnich latach w Polsce. Niektórych inwestorów po prostu nie stać na dalsze opłacanie rat kredytów za dom, czy mieszkanie. Tym większe znaczenia ma rządowa pomoc dla kredytobiorców. Okazuje się jednak, że niektóre jej elementy mogą nie przynieść spodziewanego rezultatu. Przykładem może być chociażby nowy WIBOR.
Gazeta Prawna zwróciła uwagę na skutki zapowiadanej rezygnacji z WIBOR-u. I to we wszystkich umowach, a nie tylko tych związanych z hipotekami. Premier Mateusz Morawiecki zapowiadał, że cała operacja przyniesie łącznie nawet miliard złotych oszczędności. Wszystko dlatego, że nowy wskaźnik siłą rzeczy powinien być niższy niż obecnie wykorzystywany. I rzeczywiście: sześciomiesięczny WIBOR przekracza dziś 6,5 proc., stawka Polonia wynosi raptem 4,9 proc. Rządzący wspominali, że to ona mogłaby w ostateczności zastąpić WIBOR, lub stanowić bazę do skonstruowania jego następcy.
W praktyce jednak nowy WIBOR stworzy GPW Benchmark, spółka córka warszawskiej giełdy. Dopiero jeśli się to nie uda, to zastosowana zostanie stawka Polonia, jako rozwiązanie awaryjne. W obydwu przypadkach przepisy Unii Europejskiej wymagają od nowego wskaźnika zapewnienia porównywalności z poprzednim. Oznacza to ni mniej, ni więcej jak korektę w górę, do poziomu dzisiejszego WIBOR-u. Tym samym raty kredytów hipotecznych mogłyby nie spaść w ogóle.
Fundusz Wsparcia Kredytobiorców bez zmian, wakacje kredytowe jednak stanowią pewne ryzyko
To nie koniec przykrych niespodzianek. Z przedstawionego do konsultacji projektu nie wynika, by rzeczywiście złagodzono wymogi umożliwiające skorzystanie z pomocy w ramach Funduszu Wsparcia Kredytobiorców. Bez zmian pozostają trzy kryteria. Przyszły beneficjent musi być osobą bezrobotną, musi spełniać rygorystyczne kryterium dochodowe, lub miesięczne koszty obsługi kredytu mieszkaniowego muszą pochłaniać połowę dochodu jego gospodarstwa domowego.
Zmiany dotyczą przede wszystkim usprawnień w zakresie przekazywania wniosków o wsparcie, które będzie możliwe za pośrednictwem systemu teleinformatycznego kredytodawcy. Innymi słowy, chodzi przede wszystkim o usprawnienie całej procedury wnioskowania o pomoc. Brakuje zapowiadanego wcześniej rozszerzenia katalogu osób uprawnionych do jej uzyskania.
Pewną nowość stanowią za to ośmiomiesięczne wakacje kredytowe. Rządzący dążą do tego, by zaczęły funkcjonować już od lipca. Cały mechanizm polega, w największym uproszczeniu, na odłożeniu w czasie spłaty części rat kredytu hipotecznego. Rozwiązanie to przyniesie osiem miesięcy przerwy w spłacie zobowiązań kredytowych a tym samym całkiem realną ulgę. Tym samym realne koszty kredytobiorców w tym roku powinny zbliżyć się do tych z zeszłego. Warto przy tym wspomnieć, że wakacje kredytowe mają być dostępne dla osób spłacających kredyty złotówkowe.
Z punktu widzenia banków wakacje kredytowe to oczywiście problem. Sami projektodawcy spodziewają się kosztów rzędu 4 miliardów złotych. Co więcej, skorzystanie z takiego rozwiązania dla banku oznacza, że kredytobiorca może mieć problem z jego spłatą w przyszłości. To wpływa na klasyfikację kredytu przez daną instytucję, oraz konieczność przygotowania rezerw na wypadek, gdyby klient rzeczywiście nie był w stanie spłacać rat także po powrocie z „wakacji”.
Czy przypadkiem w uderzaniu w banki nie chodzi o odwrócenie uwagi od własnych błędów i zaniechań ostatnich lat?
Nie da się przy tym ukryć, że wakacje kredytowe to jedynie odwleczenie problemu w czasie. Trudno byłoby się spodziewać realnego spadku inflacji, nie wspominając nawet o stopach procentowych, w ciągu roku. Raty kredytu wciąż trzeba będzie spłacić, być może w jeszcze gorszej sytuacji ekonomicznej.
Trudno także wiązać większe nadzieje z wyemitowaniem specjalnych rocznych obligacji ze stałym oprocentowaniem 5,25 proc. Z prostej przyczyny: już teraz możemy kupić od państwa czteroletnie obligacje indeksowane inflacją. Mają jedną przewagę nad nowym rządowym pomysłem, oraz nad niewielkim oprocentowaniem rachunków oszczędnościowych oferowanym przez banki. Pozwalają nie stracić w okresie galopującej inflacji.
To właśnie ona wydaje się być w tym wszystkim kluczowa. Rządzący bardzo starają się zrzucić odpowiedzialność za sytuację kredytobiorców na banki. Te rzeczywiście mają swoje za uszami – mowa właśnie o podejściu do oprocentowania oszczędności swoich klientów. Nie zmienia to jednak faktu, że cały problem byłby dużo mniejszy, gdyby nasze państwo lepiej radziło sobie z rosnącą inflacją. Czyżby więc chodziło po prostu o odwrócenie uwagi elektoratu od własnych przewin?