Premier Mateusz Morawiecki zapowiada regulacje mediów społecznościowych. To, podobnie jak ostra reakcja polityków europejskich, niewątpliwie pokłosie zablokowania Donalda Trumpa na Twitterze. Możemy w takich działaniach doszukiwać zamachu na wolność internetu. Problem w tym, że pełna swoboda gigantów technologicznych jest niewiele lepsza.
Przykład Donalda Trumpa uczy, że media społecznościowe są w stanie z dnia na dzień odciąć każdego polityka
Prezydentura Donalda Trumpa upłynęła w dużej mierze pod znakiem rozmaitych komentarzy na jego koncie na Twitterze. Ustępujący prezydent USA wielokrotnie łamał regulamin tego serwisu społecznościowego. Był jednak prezydentem – przywódcy supermocarstwa wolno więcej. Na sam koniec tych czterech lat Twitter wywalił Trumpa, w ramach reakcji na niedawny szturm na Kapitol. Posunięcie Twittera wywołała istną kulę śniegową, bo zaraz na podobny krok zdecydowały się inne media społecznościowe.
Efekt motyla na tym się nie kończy – akcja gigantów technologicznych spowodowała reakcję ze strony polityków. O ile w Stanach Zjednoczonych Trumpa mają serdecznie dość nawet koledzy partyjni i generalnie panuje konsensus, że dobrze mu tak było, o tyle w Europie dominuje pogląd dokładnie odwrotny. Angela Merkel krytykuje blokadę Trumpa, ostro na ten temat wypowiadają się także unijni komisarze.
Nie chodzi bynajmniej o to, że w Europie – może poza Polską – ktoś darzy ustępującego amerykańskiego prezydenta jakimiś szczególnie ciepłymi uczuciami. Problem w tym, że zmasowana blokada wciąż urzędującej głowy państwa przez gigantów technologicznych to bardzo niebezpieczny precedens. Dzisiaj Donald Trump, jutro ktoś z nas?
Rządowe regulacje mediów społecznościowych to temat, który wraca niczym bumerang
Ryzyko jest jak najbardziej realne. Amerykański prezydent został potraktowany w ten sposób właściwie dlatego, że szefowie portali społecznościowych również nie lubili Trumpa i mogli sobie w tym momencie pozwolić na danie upustu swojej niechęci. W końcu co im może zrobić człowiek, który za tydzień straci władzę? Uzasadnienie blokady zachowanie ustępującego prezydenta i tragicznymi konsekwencjami jego działań oczywiście istnieje. Wydaje się jednak mieć znaczenie dość poboczne.
Kazus Trumpa przypomniał możnym tego świata, że media społecznościowe wciąż stanowią ląd zasadniczo nieznany systemom prawnym poszczególnych państw. Jednym z pionierów w tym zakresie jest… Polska. Nasi rządzący stworzyli teoretyczną możliwość odwołania się od decyzji o blokadzie na Facebooku za pomocą portalu obywatel.gov.pl. Nie powinno więc dziwić, że w tym momencie rządowe regulacje mediów społecznościowych wróciły na agendę.
Premier Mateusz Morawiecki zapowiada, że już w pierwszym kwartale tego roku rząd przygotuje propozycje zmian w prawie mających ująć serwisy tego typu w określone ramy prawne. Cel? Oczywiście ochrona wolności słowa przed cenzurą ze strony gigantów technologicznych. Szef rządu chce również zaproponować stworzenie właściwych przepisów na poziomie Unii Europejskiej. Akurat tym razem istnieje spora szansa, że polska propozycja spotka się z dużą dozą zrozumienia ze strony innych państw członkowskich.
Nie ma się co oszukiwać: rządowe regulacje mediów społecznościowych w Polsce to spore ryzyko otwarcia kolejnego frontu wojny ideologicznej
Rządowe regulacje mediów społecznościowych to oczywiście duże zagrożenie. Nie dlatego, że sam pomysł jest jakiś zły. Problemem jest to, kto takie przepisy chce wprowadzać i w jakim celu. Trzeba bowiem pamiętać, że naszych rządzących uwiera nie tylko ryzyko, że któryś serwis może zablokować akurat ich samych. Są także ich wszyscy polityczni stronnicy, sojusznicy i potencjalni wyborcy.
Od dłuższego czasu polska prawica pomstuje na traktowanie w mediach społecznościowych. Prawdą jest, że głośne manifestowanie poglądów prawicowo-konserwatywnych w sieci zwiększa ryzyko uzyskania bana. Z drugiej jednak strony, z perspektywy poszczególnych portali, tezy bardzo popularne na prawicy – na przykład ustawiczna nagonka na środowiska LGBT – jest niczym innym jak „mową nienawiści”. Do tego niekiedy trudno takiemu Facebookowi dostrzec różnicę pomiędzy polskimi, dajmy na to, ONR-owcami a prawdziwymi nazistami.
Istnieje duże prawdopodobieństwo, że rządowe regulacje mediów społecznościowych będą stanowiły nie tyle zabezpieczenie przed cenzurą, co parasol ochronny roztoczony przed najgorszym elementem zaśmiecającym poszczególne portale. Jakby nie patrzeć, instytucje naszego państwa wolą teraz chronić rozmaitych nienawistników zamiast ich zwalczać. Jeśli ktoś nie wierzy, niech przyjrzy się działaniom organów ścigania w sprawie słynnych „homofobusów” w ostatnich miesiącach.
Nie sposób przy tym nie wspomnieć o tym, że sama możliwość ingerowania w sposób funkcjonowania mediów społecznościowych może dla polityków stanowić pokusę do poczynienia jakichś następnych kroków w tym kierunku. Powodów do wprowadzenia jakiejś formy cenzury znajdzie się mnóstwo. Do dyżurnych argumentów należą: walka z hazardem, piractwem, pornografią, złowrogimi ideologiami czy totalitarną lewicą.
Media społecznościowe wcale nie są bez winy – od dawna zbyt arbitralnie korzystają z władzy, która wpadła w ich ręce
Rządowe regulacje mediów społecznościowych powinny budzić nieufność u obywateli. Zwłaszcza w kraju, w którym trudno o jakiekolwiek zaufanie do polityków. Nie oznacza to jednak, że nie istnieją żadne rozsądne argumenty za ingerencją państwa w sprawy Facebooka, Twittera czy Instagrama.
Portale społecznościowe dla wielu ludzi stały się właściwie narzędziem pracy. Dotyczy to nie tylko rozmaitych celebrytów czy influencerów, ale także chociażby polityków. W tym ostatnim przypadku szczególna rola przypadła Twitterowi. Media społecznościowe to także kontakt z klientem, reklama, szybka komunikacja.
Wszystkiego tego można obywatela pozbawić w oparciu o decyzję nawet nie żywego człowieka, co algorytmu. Wystarczy mieć nieprawomyślną datę urodzenia, czy gdzieś kiedyś kilka lat temu napisać słowo, które dzisiaj jest na indeksie. Chociażby kasowanie postów na Facebooku bez jakiejkolwiek racjonalnej przyczyny stanowiło swego czasu istną plagę.
W kontaktach z państwem obywatel może liczyć przynajmniej na jakąś przewidywalność. Jego organy są w końcu związane przepisami prawa. To co państwo może zrobić z obywatelem i jak obywatel może się przed tym bronić jest jakoś tam określone. W przypadku mediów społecznościowych, czy w ogóle kontaktu z gigantami technologicznymi, mamy do czynienia raczej z regulaminami. Te są jednostronnie interpretowane przez drugą stronę sporu.
Podobnie jak z Donaldem Trumpem, wielki biznes jest w tej chwili w stanie zrobić z nami co mu się żywnie podoba. To również jest sytuacja niepożądana z punktu widzenia interesów społeczeństwa.
Wybór pomiędzy państwowymi regulacjami a samowolą właścicieli mediów społecznościowych to tak naprawdę wybór pomiędzy dżumą a cholerą. Nie ulega jednak wątpliwości, że informatyzacja społeczeństwa i zachodzące w ostatniej dekadzie zmiany cywilizacyjne wymagają ułożenia na nowo relacji pomiędzy państwem, obywatelami i mediami internetowymi.