Niektórzy rodzice mogliby wreszcie zająć się swoimi dziećmi, zamiast wiecznie skarżyć na szkołę i nauczycieli

Rodzina Dołącz do dyskusji (363)
Niektórzy rodzice mogliby wreszcie zająć się swoimi dziećmi, zamiast wiecznie skarżyć na szkołę i nauczycieli

Dialog między rodzicami a szkołą kuleje. Najłatwiej winić wtedy dyrekcję lub nauczycieli, narzekać na system i pisać do wszelkiego rodzaju mediów. A wystarczyłoby poświęcić swojemu dziecku trochę więcej czasu.

Praca nauczyciela to nie bułka z masłem. Młodzież wcale nie robi się coraz lepsza i zauważają to pedagodzy z wieloletnim doświadczeniem. Co prawda, z każdym da się pracować i w zasadzie każdego można spróbować wychować, ale w tym celu niezbędna jest wręcz współpraca rodzica ze szkołą.

Właśnie czytam newsa o tym, że jedna z ursynowskich podstawówek znajduje się właśnie na celowniku mediów (donosi o tym Halo Ursynów). Dyrektorka wprowadziła zmiany, które nie spodobały się rodzicom, a które to zmiany mają podobno wpływ na poziom nauczania. Pierwszym problemem jest brak zadań domowych, co rzekomo obniża jakość kształcenia. Można zauważyć pewną niekonsekwencję – zewsząd na nauczycieli sypią się gromy (w tym od Rzecznika Praw Dziecka), że zadają za dużo, zaś dzieci nie mają w domu czasu dla siebie – tylko się uczą – a teraz okazuje się, że taka praca jest niewskazana? Jakby tego było mało, rodzice z ursynowskiej szkoły konfidencjonalnym tonem dodają, iż nauczyciele ukradkiem wysyłają wychowankom zadania domowe na maila.

Oczywiście, pozostałe zmiany w rzeczonej szkole mogą wyglądać kontrowersyjnie. Nauczyciele mają za zadanie zaznaczać na zielono to, co dobre i nie wytykać błędów (chociaż to już teraz stosuje się na przykład w nauczaniu początkowym). To utrudnia ewaluację i sprawia, że dzieci dalej popełniają te same pomyłki. Nie da się również ukryć, że poziom nauczania w placówce leci na łeb, na szyję.

Rodzice a szkoła

Rodzic ma ogromny wpływ na życie szkoły – i bardzo dobrze. Ma stały kontakt z wychowawcą, upowszechnia się e-dziennik, niektórzy uczący pozwalają nawet dzwonić do siebie poza godzinami pracy. Zachęca się ich do tego, by brali aktywny udział w nauce swojego dziecka. Rada Rodziców ma wiele do powiedzenia i bardzo dobrze. O to chodzi. Niestety, budowanie mostów pomiędzy rodzicami a nauczycielami to niejednokrotnie orka na ugorze. Bo co zrobić, jeśli rodzic wcale nie ma ochoty interesować się postępami swojej pociechy, a z oferowanych mu narzędzi obserwacji nie korzysta? Co, jeśli winę za swoje błędy zwala na grono pedagogiczne?

Owszem, są tacy uczący, którzy nie powinni w ogóle być przyjęci do pracy. Każdy z nas znał przynajmniej jednego. Czasami zdarza się, że i dyrektor niekoniecznie pasuje na stanowisko, chociaż ludzie bardzo niewiele wiedzą o tym, ile pracy musi taka osoba wykonać, żeby cała placówka działała sprawnie. Robota nie do pozazdroszczenia, osobiście nigdy w życiu nie pchałabym się prosto w taki magiel. Niemal każdy dyrektor od czasu do czasu musi wysłuchać niepochlebnych opinii na swój temat, a czasem zmierzyć się też z internetowym hejtem. Uroki eksponowanego stanowiska.

Wina szkoły

Czytam tego newsa o szkole na Ursynowie i jest wysoce zabawnie, kiedy natrafiam na niektóre wypowiedzi. Oto jedna z nich:

– Znam przypadki, że dzieci z 4 klasy od początku roku mają korepetycje z matematyki – mówi matka. – Widzę u dziecka spadek koncentracji. Wcześniej córka paliła się do nauki, dziś ciągnie ją do telefonu. Twierdzi, że nic nie musi, a nauczyciele i tak niczego nie sprawdzają, bo przecież zmiany polegają na pokazywaniu pozytywów, a nie negatywów.

Korepetycje z matematyki faktycznie źle mogą świadczyć o nauczycielu (choć nie zawsze – są po prostu przypadki wybitnie oporne na podawaną im wiedzę), to zdanie o tym, że biedna dziecinka woli telefon od nauki nie jest, zapewniam, winą szkoły, tylko rodzica, który nie umie porozmawiać z dzieckiem na temat rozsądnego użytkowania sieci. Podrzucę wam w tym miejscu dykteryjkę: znam placówkę, w której zabroniono korzystania ze smartfonów. Spora część rodziców ma pretensje, że teraz dzieci krzyczą i biegają na przerwach (wcześniej potulnie patrzyły w ekrany), a poza tym ograniczono ich swobody obywatelskie.

Następny cytat jest o wiele bardziej soczysty. Matka trzecioklasisty:

Otwieram zeszyt i widzę same litery, ale w lustrzanym odbiciu (błędnie zapisane). Okazało się, że dziecko nie umie ich napisać poprawnie. Nikt tego nie sprawdza, nie wskazuje dzieciom błędów, choć one same chcą wiedzieć co robią źle.

Pozostaję w głębokim stuporze oraz osłupieniu. Pismo lustrzane (na przykład mylenie b z d) – bo tak fachowo nazywa się to, co zrobiło to dziecko – jest objawem zaburzonej lateralizacji, czyli sprawności ruchowej „dominującej” strony ciała.  Matka zajrzała do zeszytu dopiero w trzeciej klasie? Gdzie była do tej pory?

Z lateralizacją też są mało śmieszne historie. W dalszym ciągu zdarzają się przecież rodzice, którzy z uporem maniaka wymuszają na dziecku pisanie prawą ręką, a potem dziwią się, że ich pierwotnie leworęczna pociecha ma problemy w nauce. I winią, rzecz jasna, szkołę.

Tak nie da się prowadzić dialogu

Oczywiście, w Polsce jest pełno mądrych rodziców, którzy rozumieją swoje dziecko, interesują się nim i zdają sobie sprawę z pewnych niuansów. Jeśli występuje problem w komunikacji ze szkołą, starają się go rozwiązać, a kiedy sytuacja jest beznadziejna, sięgają po cięższą artylerię. Nie ma się im co dziwić.

Niestety, na jednego mądrego rodzica przypada pięciu takich, którzy uważają, że ich dziecko nigdy nie kłamie, jest zdolne, wybitne i zwyczajnie niezrozumiane. Trzeba im niejednokrotnie pokazać nagrania z monitoringu, by zrozumieli, jak bardzo są oszukiwani przez swoje pociechy, bo dzieci – zwłaszcza te, które boją się kary – eufemistycznie mówiąc, mijają się z prawdą. Pisał o tym swego czasu „Dziennik Gazeta Prawna”, opisując naprawdę koszmarne historie z życia pedagogów. Rodzice często są głusi na argumenty, nie wierzą (albo nie chcą wierzyć) w to, że ich pociecha zrobiła coś złego, upierają się nawet wtedy, kiedy pokazuje się im dowody. Często mają wobec dziecka ogromne ambicje, a kiedy to nie jest w stanie ich zrealizować, winią szkołę. Bo syn ma być lekarzem i rodzica nie obchodzi, że wolałby zostać muzykiem.

Powiem więcej – przyszli nauczyciele na zajęciach mają już całe serie ćwiczeń polegających na tym, jak rozmawiać z rodzicami. I nawet nie chodzi o feedback (czyli opiniowanie wiedzy i zachowania dziecka w taki sposób, by rodzic nie czuł się przytłoczony krytyką). Opracowuje się całe modele zachowań – co zrobić, kiedy ktoś przyjdzie do nas z awanturą, zacznie płakać albo będzie próbował w niepokojący sposób się zaprzyjaźnić. Przyszły pedagog musi nauczyć się rozbrajać takie miny, bo w przeciwnym razie jest stracony.

Media i kuratoria

Żeby zrobić odpowiednie wrażenie, rodzice czasem spuszczają bombę atomową na wioskę. Kiedy mają problem z wychowawcą, od razu kierują swoje kroki do kuratorium, pomijając dyrekcję. Gdy dyrektor nie spełnia ich oczekiwań, podnoszą larum w mediach, czasem oskarżając szkołę o wszystko, co złe. Niejednokrotnie ładują więcej energii w pisanie komentarzy w internecie niż w opiekę nad własnym dzieckiem. I tak jak w przypadku ursynowskiej placówki – szkodzą wyłącznie samym sobie.

Oczywiście, nie mówię, że mogą nie mieć racji. Z niektórych przedmiotów – matematyki na przykład – trzeba czasem coś zadać do utrwalenia w domu, bo wszelkiego rodzaju równania utrwala się głównie ćwiczeniami, nie da się ich wykuć na pamięć tak jak daty bitwy pod Grunwaldem. Jeśli dyrektor mówi, że nie trzeba zadawać w ogóle, to nie ma do końca racji.

Przyszłość szkoły

To nie jest tak, że rodzic ma milczeć i przytakiwać. On wręcz powinien zadawać pytania, interesować się, dociekać i ma prawo do odpowiedzi. Ale szkoła tylko wspomaga wychowanie, za które finalnie odpowiedzialni są rodzice. Oczywiście, wysyłają oni swoją pociechę do szkoły i liczą na to, że wyniesie ona stamtąd mnóstwo wiedzy, lecz bez ich wsparcia cały proces będzie jedną, wielką porażką. To nie wymaga dużo czasu – godzina dziennie, zwłaszcza z mniejszymi dziećmi, potrafi zdziałać cuda. I buduje tę szczególną więź.

Oczywiście, ktoś zaraz powie, że system jest straszny, a model skandynawski powinien być wprowadzony – najlepiej od jutra. Tęższe głowy niż ja zastanawiały się nad tym, jak powinna wyglądać formuła polskiej szkoły i nic w tym względzie mądrzejszego nie wymyślono.

Natomiast jedno jest pewne – dopóki część rodziców będzie obwiniać nauczycieli za swoje własne niepowodzenia wychowawcze, do niczego nie dojdziemy.